Gdyby polska piłka klubowa startowała w mistrzostwach światach w udawaniu, zajęłaby pierwsze miejsce. A nawet gdyby ktoś ją jakiś cudem wyprzedził, to i tak byśmy wszyscy udawali, że jednak w tej cudacznej dyscyplinie jest złoto. Bo na tym polega ekstraklasa: na udawaniu. Większość zawodników udaje, że umie grać w piłkę, większość trenerów udaje, że ma odpowiednie warunki do pracy, większość prezesów udaje, że na sukces sportowy ma określony plan. Nawet emocje sobie wymyśliliśmy, dzieląc przez kilka sezonów punkty na pół. No, ale w sumie już pal licho ten sport, jeśli dzieci mogą sobie wyobrazić, że dwa fotele i koc to baza, my możemy wierzyć, że ekstraklasa to piłka nożna. Gorzej, gdy udawanie zaczyna być niebezpieczne, a patrząc na derby Krakowa, mamy już pewność, że w udawaniu przekroczyliśmy jedną z ostatnich granic.
Piszę „my”, bo sam niejednokrotnie – czy to tutaj, czy w prywatnych rozmowach – mówiłem, że race są w porządku, jeśli tylko używa się je z głową, potrafią wznieść widowisko na inny, ciekawszy poziom. Wrzucałem na weszlackiego Twittera fotki z opraw i podpisywałem, że jest ogień. Pewnie z podobnego założenia wychodzą rządzący polską piłką, którzy ciche przyzwolenie na racowiska wydają tydzień w tydzień. Naprawdę, gdyby ktoś się uparł i stwierdził, że na jego stadionie rac nie będzie, to by tych rac nie było, nieważne jak małe są i jak łatwo je schować. Nikt się jednak nie upiera, gdy trzeba, przymyka oko, „kumaci” ochroniarze na bramkach nie widzą już w ogóle nic i impreza się rozkręca. Potem panuje chwilowe oburzenie, dziennikarze krzyczą „hańba!”, kluby krzyczą „granda!” i wydają oświadczenia, odpowiednia komisja wlepia karę, sprawa idzie w kąt, by po jakimś czasie powtórzyć się na innym stadionie, opakowana w ten sam scenariusz. Nikt nic nie widzi, hańba, granda, kara, kąt. I tak w kółko.
Nawiązując do początku: moim zdaniem wraz z nadejściem ery ładnych stadionów, zaczęliśmy udawać, że jest już maksymalnie bezpiecznie i nic się na tych ładnych obiektach nie może stać. Jeśli jeden klub gra na kurniku, wtedy tak, ryzyko dostania sztachetą po głowie jest duże, ale gdy już gra na nowoczesnym obiekcie, to nic z tych rzeczy, w końcu nie robi się awantur na salonach. Pewnie jest w tym trochę prawdy, bo jednak nowoczesne stadiony są lepiej zabezpieczone, ale wciąż: nic się samo nie zrobi, obiekt sam nie zagwarantuje widzom bezpieczeństwa.
Widzę wczorajsze derby Krakowa i nie dostrzegam tam bezpieczeństwa, raczej nie chciałbym, by w sektorze gości akurat siedział ktoś mi bliski.
Pamiętam derby Trójmiasta i wymianę ognia na race, też nie czuję, bym wolał siedzieć akurat tam, niż po drugiej stronie, jak to miało miejsce w czasie spotkania.
Ktoś może powiedzieć, że histeryzuję, że wymieniam tylko dwa przypadki, ale po pierwsze te od razu nasuwają mi się do głowy, po drugie to i tak o dwie sytuacje za dużo, które w cywilizowanym świecie nie mają prawa się wydarzyć. Dostrzegam też inne zagrożenie – race i petardy tak wsiąkły w polski styl kibicowania, że przestaliśmy dostrzegać niebezpieczeństwo płynące z tej zabawy. Kiedy tzw. fani Legii wbili się na sektor Jagiellonii i wymierzali kolejne ciosy, mecz został przerwany i zakończony. Kiedy sektor Wisły został ostrzelany wszystkim tym, co się świeci i wybucha, mecz został tylko przerwany, mam też wrażenie, że głównie przez dym, bo jakby tylko wybuchało, to w porządku. Dlaczego? Czym różnią się sytuację z Warszawy i Krakowa? Tu i tu ludzkie zdrowie było zagrożone, jeśli ktoś nie wierzy, to zdjęcie z wczoraj rozwiewa przecież wszystkie wątpliwości:
Wciąż twierdzę, że race wyglądałyby dobrze w odpowiedzialnych rękach, ale skoro tych brakuje, trudno, obejdziemy się bez tego dodatku. To znaczy – „obeszlibyśmy się”, bo chciałbym się mylić, ale na dziś trudno mi uwierzyć, że kluby są gotowe przestać udawać. Dały kibicom spory kawałek tortu, zabranie go oznacza wojnę, „kumaci” zrobią w tył zwrot, spadnie frekwencja. Dlatego łatwiej jest przymykać oko. Pamiętam, że przy okazji poprzednich derbów rozmawiałem z Damianem Dukatem, wiceprezesem Wisły. Pamiętacie tę paskudną oprawę, zachwalającą morderstwo. Przytoczę:
To nie jest tak, że, jak kibice wywieszają jakąś oprawę, to wcześniej ktoś powinien ją zobaczyć? Na przykład dyrektor ds. bezpieczeństwa i ocenić czy ona jest stosowna?
Być może tak będzie trzeba zrobić. Natomiast do tej pory współpracowaliśmy w ten sposób, że dostawaliśmy informację o braku zakazanych treści.
Czyli wierzyliście na słowo?
Współpraca się układała.
Szczerze mówiąc, słysząc wtedy te słowa, tak zdurniałem, że aż zapomniałem zapytać o sens tego rozwiązania. Bo co tam w tej Wiśle myśleli? Że przed jednym z meczów przyjdzie kibic i powie: mamy zakazaną oprawę. W porządku? No, absurd, z którego zresztą cała Wisła musiała sobie zdawać sprawę, ale wracamy do punktu wyjścia, czyli udawania, że wszystko jest okej.
W międzyczasie jednak mało kto zwraca uwagę na inny problem związany z racami. Przez race zostały uszkodzone bandy reklamowe, a domyślam się, że reklamy nie zostały wystawione tam charytatywnie i sponsor jednak wolałby, by były widoczne ciągle. A gdyby przy sprawnie działających bandach, ktoś rzeczywiście został poparzony, potrzebowałby pomocy, a ta – by nie tracić czasu – byłaby udzielana na tle loga producenta wędlin i któryś z fotoreporterów akurat cyknąłby zdjęcie? To takie niemożliwe? Prezesi martwią się o frekwencyjny odpływ, ale przecież sponsorzy – mali i duzi – też nie chcą być wiecznie kojarzeni z krzywymi akcjami na stadionach.
W przenośni i dosłownie igramy z ogniem, przekraczamy kolejne granice. Wczoraj jeszcze nikomu nic się nie stało – choć podejrzewam, że idąc na mecz w całej kurtce człowiek chciałby wracać w całej kurtce – ale jak długo będziemy czekać, aż stanie się coś naprawdę poważnego? Wreszcie, co uznamy za coś poważnego – poparzenie, utratę oka, czy poczekamy do śmierci na stadionie? Wtedy będzie trudno udawać, że wszystko jest w porządku, ale dziś tolerujemy takie osoby na obiektach, które i w takim przypadku udawać by potrafiły.
PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk