Są takie mecze, w których piłkarze grają, jakby pod koszulkami mieli kamizelki kuloodporne. Są takie mecze, w których piłkarze grają, jakby pod spodenkami mieli pieluchy dla dorosłych. Legioniści wyglądali dzisiaj, jakby mieli już założone majtki kąpielowe, a myślami byli przy zimowym wypadzie na Seszele. Czerczesow po takim zwycięstwie zarządziłby rozbieganie do Władywostoku i z powrotem.
Dzisiaj wszystko ułożyło się pod to, by Legia zagrała spokojny, dobry, mądry mecz, może pokazała nawet trochę fantazji. Jeśli w szóstej minucie rywal z dołu tabeli traci przez czerwoną kartkę bramkarza, a zarazem kapitana, to nie tylko drużyna marząca o mistrzostwie myślałaby o wysokim wyniku. Szmatuła swoją drogą się skompromitował – taki doświadczony golkiper, a wyszedł jak gołowąs, który przedawkował filmiki z Neuerem. Owszem, Moulin ładnie wypuścił Niezgodę, ale dwóch obrońców goniło za wyrzuconym do boku napastnikiem. Do gola było daleko i jeszcze dalej, a tak Szmatuła położył Legii trzy punkty na srebrnej tacy.
Z tym, że nawet ze srebrnej tacy trzeba umieć zjeść. Piast cofnął się do defensywy, a legioniści klepali na jego połowie i niewiele z tego wynikało. Jakiś smętny strzał Hamalainena, sytuacyjne uderzenie Niezgody. Goście męczyli się strasznie, nie mieli żadnego sensownego pomysłu, co najlepiej ilustrował wrzutkami na drugi rząd trybun Broź. W końcu w zamieszaniu w polu karnym padł Kopczyński i Marciniak wskazał wapno. Jedenastkę na gola zamienił Guilherme, zarazem w jednej z niewielu swoich udanych akcji meczowych, jeśli nie jedynej.
Im dalej w las, tym Piast bardziej orientował się, że Legia dzisiaj nie gra kompletnie nic, a myślami jest albo na nartach w Zakopanem albo przy świątecznym stole. Dawno nie widzieliśmy, żeby zespół grający w przewadze tak szybko tracił piłkę. W końcówce – dosłownie – Legia przez choćby pięć, sześć sekund nie potrafiła utrzymać piłki (groźną kontrę zrobiła dopiero wtedy, gdy Piast atakował nawet psem Fornalika i sprzątaczką). Gliwiczanie stwarzali kolejne okazje – Hebert głową, Mak głową, piłka meczowa Vassiljeva, którą fatalnie przestrzelił. Panika w szeregach Legii sięgała slapstickowych akcji – nieatakowany Hlousek wybił piłkę na własny korner, Malarz wyszedł za szesnastkę i wpadł na Pazdana, potem wybił piłkę tak, że trafił Jankowskiego i mało nie padł z tego gol. Malarza co prawda usprawiedliwia fakt, że kilka minut wcześniej mało nie dostał petardą i widać było, że to go mocno rozkojarzyło.
Ale u wielu innych piłkarzy o rozgrzeszenie trudno. Piast Fornalika obnażył wiele słabości zespołu Jozaka, kolejny raz potwierdzając, że w Gliwicach powstaje coś, co zimą może zaskoczyć niejednego przeciwnika. Co do Legii to prawda, że na koniec sezonu, jeśli zakończy się sukcesem, nikt nie będzie pamiętał w jakim stylu były zdobyte punkty w Gliwicach, ale dzisiaj wszyscy kibice Legii czują się jak po sesji akupunktury wykonywanej gwoździami krokwiakami. Ten mecz wyglądał bardziej, jakby to Legia grała w osłabieniu, a nie w przewadze. Zero kontroli, choć przecież właśnie tego i tylko tego od prowadzącej drużyny się wymagało.
Dla kibiców mistrza Polski dobre wiadomości są dwie: po pierwsze, ta runda powoli się kończy, nie będzie trzeba już długo podziwiać zmęczonych sezonem zawodników. Po drugie – może takie mecze jak ten warto sobie utrwalić w myślach, a wtedy żal po opuszczających zimą stolicę wyda się śmieszny?
[event_results 387879]
Fot. FotoPyK