Wiecie, jak to bywa z kontraktami w dalekich zakątkach świata – piłkarz z nazwiskiem, który najlepsze lata ma już za sobą, nie zawsze potrafi zmobilizować się na tyle, by zadowolić egzotycznego pracodawcę. Hajs się rzecz jasna zgadza, ale czasami to za mało, by dawać z siebie tyle, co w silniejszym piłkarsko otoczeniu. Nie będziemy jednak wymieniać nazwisk tych, którzy byli takim dość kosztownym rozczarowaniem dla jakiegoś szejka. Wymienimy jedno, które jest zaprzeczeniem tej tezy. Mierzejewski.
Niezależnie od tego, gdzie Adrian trafia, pokazuje klasę. Dwa sezony w Arabii Saudyjskiej? Zaczął od tytułu piłkarza miesiąca w tamtejszej lidze, a później trzymał ten poziom. Sam został najlepszym pomocnikiem całych rozgrywek, a drużyna zdobyła tytuł mistrzowski. Drugi rok był słabszy, gdy popatrzmy na wyniki zespołu, ale Polak dalej wyglądał więcej niż przyzwoicie. Łącznie? 70 meczów i ponad 40 wypracowanych bramek dla Al-Nassr. O uwielbieniu kibiców i tamtejszych bogaczy nawet nie ma co się rozpisywać, ale jeśli chcecie się w to zagłębić, to odsyłamy was do naszego niedawnego wywiadu, poniżej tylko fragmencik.
No niemożliwe, że do Legii wchodzi gość, który ma – powiedzmy – własną markę samochodów i chce dać ci pieniądze ot tak, bo mu się spodobał mecz. A w Arabii to zupełnie normalne. Mniej więcej co trzy mecze wchodził ktoś, kto w ogóle nie był związany z klubem, nie był sponsorem, nic nie miał podpisane i nie miał z tego żadnego profitu. – Panowie, zagraliście świetny mecz – mówił i rzucał na stół milion riali, czyli równowartość miliona złotych. To jest tak oczywiste, że nawet się o tym nie pisze w prasie, chyba że pofatyguje się sam syn króla. Taki biznesmen wchodzący do szatni robił sobie z nami fotki, z piłkarzami mógł poobcować jego syn. Takiego zdjęcia nie kupisz sobie w sklepie, a przecież człowiek z tą pozycją nie będzie czekał pod stadionem na fotkę. Wrzucają je na Insta i się kręci. Większe premie niż od klubu dostawaliśmy od ludzi, których w ogóle nie znaliśmy.
Później był wyjazd do Zjednoczonych Emiratów Arabskich i tam na “Mierzeja” też nikt nie mógł specjalnie narzekać. 25 meczów we wszystkich rozgrywkach, 8 goli i 6 asyst dla Al-Sharjah. Co tu dużo mówić – pokręcił sobie tamtejszymi obrońcami, skasował co mu się należało i z wysoko podniesionym czołem ruszył w dalszą trasę.
Wylądował w Australii, w Sydney FC. Finansowo na pewno miał lepsze oferty, ale jeśli chodzi o miejsce do życia, strzał w środek tarczy. Może nie każdy się do tego przyzna, ale wielu piłkarzy o podobnym statusie zapewne sporo by dało, by zamienić się z Polakiem na miejsca. Jednak jeśli dalej po cichu liczą, że “Mierzejowi” powinie się noga i wskoczą na jego miejsce, to raczej się przeliczą. Wczoraj Dzisiaj rozegrane zostały derby Sydney, w których były pomocnik między innymi Polonii Warszawa był gwiazdą pierwszej wielkości. Strzelił dwie bramki, kolejne trafienie wypracował strzelając rywalem gola samobójczego, a gdyby jego koledzy byli trochę skuteczniejsi, to Mierzejewski na tym by nie poprzestał. Możecie sami rzucić okiem.
A kilka tygodni wcześniej został wybrany MVP meczu z Adelaide United w finale Puchar Australii (zaliczył asystę na wagę trofeum). Czyli można już napisać, że Polak wszedł w nowe otoczenie tak, jak lubi, czyli z buta. Łącznie w 10 meczach wypracował 7 goli. Dla porównania grający w Melbourne City Marcin Budziński tylko jednego.