Dwa miesiące z małym haczykiem. Już tylko tyle pozostało do najważniejszej zimowej imprezy czterolecia, czyli igrzysk w Pjongczang. Sezon olimpijski to zawsze czas, kiedy wraca się pamięcią do dawnych mistrzów, najlepszych konkursów, rekordów, anegdot. Ale igrzyska to nie tylko to. To również śmierć, która zaglądała na olimpijskie trasy.
***
Dzisiaj wielkie imprezy bez naturalnego śniegu nie są żadnym dziwowiskiem. Ale kiedy w 1964 roku ruszały igrzyska w Innsbrucku, dla wielu był to szok. O ile w leżącym niespełna 30 kilometrów dalej Seefeld doczekano się w końcu opadów, to w głównym mieście imprezy przez ponad miesiąc żadnych. Wiosna.
Aura zakpiła sobie z organizatorów, bo ci trzymali w gotowości imponującą flotę maszyn, których zadaniem miało być zapewnienie kibicom bezproblemowego dojazdu do wspomnianego Seefeld, ale też Igls, Axamer Lizum i Patscherkofel, gdzie odbywały się poszczególne konkurencje. Ale zamiast odśnieżania, wykorzystano je do zwożenia śniegu z wysokich partii gór. Niektóre źródła podają, że trzeba było wówczas „załatwić” w ten sposób około 25 tys. ton śniegu, a pomagać musiało w tym nawet wojsko.
Pierwszy dzień igrzysk był jednak jeszcze większym szokiem. 29 stycznia, kiedy miała miejsce ceremonia otwarcia imprezy, flagi wszystkich państw zostały opuszczone do połowy, zarządzono również minutę ciszy. Święto zamieniło się w stypę, bo zaledwie kilka dni wcześniej, podczas ostatnich treningów przed zawodami zginęło dwóch sportowców: saneczkarz Kazimierz Kay-Skrzypecki i narciarz alpejski Ross Milne.
Woda aż płynęła po torze
Los tak chciał, że pierwszą ofiarą zimowych igrzysk był sportowiec z polskimi korzeniami, chociaż startujący wówczas pod flagą brytyjską.
Trudno dokopać się do szczegółowych informacji na jego temat, ale wiadomo, że urodził się w 1909 roku w Polsce, był wykształcony na inżyniera, ale wraz z rodziną – prawdopodobnie po wybuchu drugiej wojny światowej – trafił na Wyspy. Był pilotem RAF-u, ale po wojnie zajął się właśnie m.in. sportem, startując w zawodach saneczkarskich. Czuł jednak przywiązanie do swoich rodzinnych stron, dlatego podczas przygotowań do igrzysk w Innsbrucku (miał wtedy już 55 lat), podczas zgrupowań mieszkał czasami z polską ekipą.
Saneczkarstwo w ogóle debiutowało wtedy wśród dyscyplin olimpijskich. Kto wie, być może dlatego tor w Igls nie należał to najbezpieczniejszych? Już rok wcześniej podczas próby przedolimpijskiej doszło tam do kilku groźnych wywrotek.
Do wypadku doszło 21 stycznia, czyli niewiele ponad tydzień przed starem imprezy. Według szczątkowych informacji, Kazimierz Kay-Skrzypecki stracił panowanie nad sankami, wyrzuciło go z toru i z impetem uderzył o ziemię poza obiektem. Zmarł dwa dni później na skutek odniesionych obrażeń. Do dziś nie wiadomo, czy bezpośrednią przyczyną tragedii był błąd jakby nie było wiekowego już sportowca, czy jednak kiepskie warunki na torze. Bo prawda jest taka, że organizatorzy sami prosili się o wypadki. Konkurs główny – z powodu dodatnich temperatur – też był cyrkiem. Po torze momentami płynęła aż woda, dlatego kilkukrotnie przekładano zawody, nawet na godziny nocne. Jak można przeczytać w „Kronice Sportu” (wydanie z 1993 roku), „więcej było wywrotek i wypadnięć z toru niż poprawnych przejazdów. W arcytrudnych warunkach prawie wszystkie medale zgarnęli Niemcy i Austriacy.”
Do kolejnego dramatu doszło zaledwie na cztery dni przed inauguracją igrzysk.
19-letni narciarz alpejski Ross Milne był jednym z zaledwie sześciu reprezentantów Australii w Innsbrucku. Dla środowiska narciarskiego było to więc wydarzenie, bo zawodnicy z tak daleka wtedy jeszcze raczej rzadko startowali w największych imprezach. Milne, który wychował się w stanie Victoria w rodzinie zajmującej się plantacją tytoniu, uznawany był jednak za najlepszego zawodnika w swoim kraju. Aby jak najlepiej przygotować się do igrzysk, już poprzednią zimę spędził na stokach Starego Kontynentu.
Do dramatu doszło w sobotę, 25 stycznia, podczas pierwszego oficjalnego treningu w zjeździe. Milne wystartował jako pierwszy około 11.30 (godzina będzie później kluczowa), zaraz po nim ruszyli z kolei jego reprezentacyjni koledzy Simon Brown i Peter Brockhoff. Nastolatek nie przejechał nawet 300 metrów, kiedy wypadł z trasy i uderzył w drzewo. Kiedy chwilę później przejechał tamtędy Brown, nawet nie wiedział, że jego kompan miał wypadek. O wszystkim dowiedział się dopiero na dole. W tym czasie Milne przygotowywany był już do przewiezienia do szpitala. Zmarł krótko po przybyciu na miejsce.
Pierwsze ustalenia organizatorów igrzysk i osób odpowiadających za przygotowanie stoku były takie: do wypadku doszło na względnie bezpiecznym odcinku, ale nastoletni zawodnik (niektórzy błędnie obniżali jego wiek nawet do 17 lat) nie był doświadczony i popełnił błąd. Mało tego, pojawiły się nawet nawoływania, aby zawodników z tak „egzotycznych” krajów jak Australia, nie dopuszczać do startu w konkurencjach zimowych.
Z taką wersją od początku kompletnie nie zgadzało się jednak kierownictwo australijskiej ekipy i jej pozostali zawodnicy. Późniejsze ustalenia rzuciły nowe światło na okoliczności dramatu. Okazało się, że Milne musiał w pewnym momencie bardzo gwałtownie zahamować, aby nie wjechać w grupę innych narciarzy, którzy od 11 odbywali trening na stoku. Przyczyną wypadnięcia Australijczyka z trasy miał być więc fatalny błąd organizatorów, którzy zaplanowali treningi w zbyt małych odstępach czasu.
Z kolei o bardzo niebezpiecznym profilu trasy jeszcze przed wypadkiem pisały austriackie gazety. Reporterzy w swoich relacjach zwracali uwagę szczególnie na rosnące tuż obok drzewa oraz „splątane gałęzie, arsenał włóczni skierowanych wprost w kierunku zawodników”. Niektóre drzewa, dla bezpieczeństwa obłożono workami z piaskiem nawet do wysokości trzech metrów. Później, podczas zawodów, też miało miejsce kilka upadków, chociaż mniej groźnych. Konkurencje alpejskie toczyły się więc z bardzo przykrej atmosferze.
A prawdziwa zima zawitała do Innsbrucku – ja na ironię – kilka dnia po zakończeniu igrzysk.
Wpadł pod gąsienice ratraka
Nicolas Bochatay był najlepszym szwajcarskim narciarzem szybkim, miał już w dorobku m.in. mistrzostwo swojego kraju. Pochodził zresztą z rodziny o dużych sportowych tradycjach. Jego ciotka, Fernanda Bochatay, była brązową medalistką igrzysk w Grenoble w 1968 roku w slalomie gigancie.
Podczas igrzysk w Albertville w 1992 roku 27-letni Bochatey miał wziąć udział w pokazowej konkurencji w Les Arcs. Organizatorzy uznali, że wprowadzenie do programu narciarstwa szybkiego, gdzie zawodnicy pędzą z prędkością nawet 200 km/h, będzie świetną atrakcją nawet jeśli nie będą tam rozdawane medale. Konkurencję zaplanowano na ostatni dzień imprezy.
Do wypadku doszło dzień wcześniej. Bochatay rozgrzewał się z innym reprezentantem swojego kraju Pierre-Yves Jorandem. Na stok udali się przed 10. Szwajcarski narciarz ruszył, rozpędził się, ale na jego nieszczęście na trasie wciąż znajdował się ratrak. Bochatay wpadł wprost na wielotonowe żelastwo i zginął na miejscu. Nie miał szans.
Trenujący z nim Jorand miał szczęście. Kiedy zjeżdżał, ratraku akurat nie było na jego torze jazdy. Po tragedii on i kolejny szwajcarski zawodnik Roger Stump wycofali się z rywalizacji.
Od razu rozpoczęło się szukanie winnych. Członkowie kadry szwajcarskiej i niektórzy świadkowie zeznali, że ratrak stał niezabezpieczony. Inni jednak – w tym pracownicy obsługi – że maszyna pracowała, standardowo dając przy tym sygnały świetlne i dźwiękowe. Co ciekawe, w toku śledztwa okazało się również, że nie wiadomo czemu, ale zawodnik miał na sobie podczas treningu zwykłe narty używane do slalomu giganta, a nie specjalne przystosowane do narciarstwa szybkiego.
Nie był to jednak pierwszy przypadek, kiedy podczas trwania igrzysk ktoś zmarł po zderzeniu z ratrakiem. W podobnych okolicznościach podczas igrzysk w Calgary w 1988 roku zginął główny lekarz ekipy austriackiej Joerg Oberhammer. Mężczyzna lubił rekreacyjną jazdę i podczas jednego z treningów zderzył się z technikiem kanadyjskiej telewizji, niejakim Brianem Nockem. Spowodowało to tragiczny łańcuch zdarzeń, bo chwilę później 47-latek, który stracił równowagę, wpadł wprost pod gąsienice maszyny przygotowującą trasę. Biuro prasowe igrzysk poinformowało później, że kierowca był doświadczony, przepracował na tym stanowisku około 7 tys. godzin, ale wtedy nie miał szans zareagować i zatrzymać się.
Jednym ze świadków tego wypadku był szwajcarski narciarz Pirmin Zurbriggen, który przebywał akurat na wyciągu krzesełkowym i widział wszystko jak na dłoni. Zdobył później dwa medale, ale jak opowiadał dziennikarzom „The Calgary Herald”, „długo nie mógł utrzymać koncentracji, bo to było okropne”.
Czarny zakręt numer 15
Ostatnim i najgłośniejszym zarazem przypadkiem śmierci na igrzyskach, była historia 21-letniego saneczkarza Nodara Kumaritaszwiliego. Reprezentant Gruzji zginął zaledwie kilka godzin przed ceremonią otwarcia zawodów w Vancouver w 2010 roku.
Nowy tor w Whistler jeszcze przed igrzyskami dorobił się łatki szaleńczego obiektu. Problemy mieli tam nawet najbardziej doświadczeni saneczkarze, przede wszystkim z powodu bardzo wysokich prędkości, które można było tam „wykręcać”. Kiedy standardem na tego typu obiektach były widełki 130-140 kmh, tam na jednej z krzywych saneczkarze zjeżdżali nawet z prędkością blisko 154 km/h. Kobiety jechały nieco wolniej, ale i tak dla wielu z nich było to zbyt szybko. Także dla Polki Marioli Ziętek, która miała tam wypadek zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
– Obiekt w Whistler jest najszybszy na świecie. Technicznie tor jest średnio trudny, ale ze względu na dużą prędkość, która właściwie występuje na całej długości, od zawodników wymagana jest bardzo duża koncentracja – mówił w 2009 roku w rozmowie z PAP Marek Skowroński, trener polskiej reprezentacji.
A tak wygląda to od strony zawodnika:
Krótko przed olimpiadą Kumaritaszwili zadzwonił ponoć do swojego ojca i wspomniał, że obawia się niektórych odcinków toru.
Feralny trening miał miejsce 12 lutego. Gruzin wypadł z sanek tuż po wyjściu z zakrętu numer 15. Ułamek sekundy później wyrzuciło go w górę, po czym wypadł poza tor i uderzył wprost w słup podtrzymujący dach obiektu. Mimo że służby ratunkowe pojawiły się przy nim niemal natychmiast, to nie udało się go uratować. Później podano, że w momencie wywrotki zjeżdżał z prędkością blisko 144 km/h.
Tak jak przy wcześniejszych wypadkach, w pierwszej chwili organizatorzy informowali, że najbardziej prawdopodobną przyczyną był błąd zawodnika. Pojawiły się nawet głosy, że trudny tor obnażył umiejętności mało doświadczonego saneczkarza, chociaż gruzińscy trenerzy i członkowie rodziny zmarłego kontrowali, że gdyby nie prezentował on wystarczających umiejętności, to nie załapałby się na igrzyska. Podkreślano też, że problemy mieli tam nawet zawodnicy pokroju Armina Zoeggelera, czyli wielokrotnego medalisty olimpijskiego.
Przygotowany przez Międzynarodową Federację Saneczkarską (FIL) raport wykazał, że przyczyną wypadku był błąd Gruzina, ale zaznaczono, że zadziałały też „inne czynniki”. Chodziło przede wszystkim o prędkość toru. W kolejnych raportach, o które zabiegała także rodzina zmarłego, wykazano nawet, że obiekt w Whistler był szybszy niż pierwotnie zakładano o ponad 15 km/h. Wyszło również na jaw, że federacja saneczkarska jeszcze przed igrzyskami zwracała uwagę organizatorom na jej zdaniem złe wyprofilowanie niektórych zakrętów.
– Obojętnie jak poważny błąd by popełnił, nie powinien wypaść z toru – przekonywał David Kumaritaszwili, ojciec Nadara.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI