Gole, zwycięstwa, trofea, pieniądze, rekordy – to w sporym uproszczeniu, ale jednak codzienność Roberta Lewandowskiego. Tylko pozazdrościć, ale też trzeba pamiętać, że nikt mu tego nie dał, doszedł do tego w dużej mierze sam. Dokładnie dwa lata temu dopisał kolejny rozdział, jeśli chodzi o piąty z elementów wymienionych na początku, bo właśnie wtedy Polak oficjalnie dołączył do Księgi Rekordów Guinessa.
Zasługi zebrał za pamiętny mecz z Wolfsburgiem, kiedy zamienił się w jednoosobową armię, gotową pokonać każdego, kto stanie na drodze. Pisaliśmy:
Polak jest już oficjalnie największym kozakiem na świecie w czterech kategoriach:
– Najszybciej strzelony hat-trick w meczu Bundesligi (3 minuty 22 sekundy);
– Najszybciej strzelone cztery bramki w meczu Bundesligi (5 minut 42 sekundy);
– Najszybciej strzelonych pięć bramek w meczu Bundesligi (8 minut 59 sekund);
– Najwięcej zdobytych bramek przez zawodnika, który wszedł z ławki w meczu Bundesligi.
Czego dowiedzieliśmy się z samej konferencji? Niczego ciekawego. Lewy – w swoim stylu – wygłosił kilka banałów o tym, że ktoś z góry chciał, żeby strzelił te bramki i że to był dla niego historyczny wieczór. Bla, bla, bla. Tak czy inaczej gratulujemy i doceniamy pijarową zagrywkę Bayernu. Żaden z ich piłkarzy nie znalazł się w trójce plebiscytu Złotej Piłki, a i tak jest o czym mówić. Od dawna wiadomo było, że Lewandowski będzie wpisany na listę rekordzistów i to nie przypadek, że oficjalne wręczenie certyfikatów urządzono mu właśnie dziś.
Nagrody zarezerwowanej dla dwóch kosmitów Polak ani wtedy, ani później jeszcze nie dostał, ale być w Księdze Rekordów Guinessa to przecież też nie w kij dmuchał. Przypomnijmy sobie tamten mecz, bo przecież można go oglądać bez końca.