Reklama

W brygadzie skręcającej karuzele faceci zaczynali dzień od jabola

redakcja

Autor:redakcja

27 listopada 2017, 19:27 • 22 min czytania 8 komentarzy

Przebijał opony w samochodach, strzelał w taksówkarzy gwoździami, łobuzował i zadawał się z cinkciarzami. W mocnym Lechu zakwaterowano go w internacie z dwoma setkami pielęgniarek, a Poznań wciągnął go tak, że pół roku później zamiast grać w piłkę, skręcał karuzele. Dziecko urodziło mu się w momencie, gdy nie miał zdrowia, szkoły, porządnej pracy.

W brygadzie skręcającej karuzele faceci zaczynali dzień od jabola

Ale Janusz Kudyba dostał drugą szansę i ją wykorzystał, zostając legendą Śląska i Zagłębia Lubin, z którym zdobył mistrzostwo Polski. Dlaczego to jego zasługa, że Kazek Węgrzyn jest taki przystojny? Czy Dariusz Marciniak to największy zmarnowany talent polskiej piłki? Dlaczego mistrzowska drużyna Zagłębia narodziła się w lesie przy piwie? Dlaczego podczas świętowania mistrzostwa w Lubinie stracił nawet skarpetki i łańcuszek z krzyżykiem? Dlaczego Janusz Wójcik chciał go zwolnić za to, że się z nim nie napił? Zapraszamy.

***

Podobno byłeś łobuzem.

Nie umiałem w ławce usiedzieć. Dla wszystkich przerwa trwała dziesięć minut, dla mnie dwadzieścia pięć. Kumplowałem się ze starszymi chłopakami i różne pomysły do głowy przychodziły. Przebijaliśmy kierowcom opony na parkingu, jeszcze tak, żeby kierowca to widział. Kompletna głupota, ale pojawiała się adrenalinka. Siedzieliśmy w domu na balkonie i strzelaliśmy w taksówkarzy małymi gwoździkami po nogach, rękach. Miały zakrzywione ostrza, ale jednak. Albo siedzieliśmy w piwnicy, szła kobieta, a my w nią zimną wodą ze szlaufa, niekoniecznie w lany poniedziałek. Ojciec raz w tygodniu chodził do szkoły płacić za wybite okna – bramki siatek nie miały, a że strzelałem dużo…

Reklama

Czyli piątkowym uczniem nie byłeś.

Miałem epizod w czwartej i piątej klasie, gdy uzyskałem średnią 4.9. Uczyła nas młoda nauczycielka, prawdziwa pasjonatka. Zrobiła mnie nawet gospodarzem klasy. Ale gdy odeszła, straciłem zapał. Byleby zdać klasę. Gdy już grałem w piłkę, poszedłem do budowlanki. Po pierwszej praktyce uznałem, że to nie dla mnie. Nawet później, jak robiliśmy z żoną remont, mówiłem: Beata, chodź, razem zaprojektujemy, a zrobisz sobie jak pojadę na obóz. Aczkolwiek dzisiaj zawsze mówię – piłka to piłka, ale musisz się zabezpieczyć maturą, studiami. Jedna kontuzja i czar pryska.

Rodzice załamywali nad nastoletnim Januszem Kudybą ręce?

Tak. Z dziesięciu moich najbliższych kumpli z tamtych lat ośmiu nie żyje, jeden jest w więzieniu, tylko jeden wyszedł na prostą. Różne rzeczy tam się działy, nawet narkotyki, których powiem szczerze nie próbowałem. Może byłem młody i głupi, ale od tego trzymałem się z dala.

To była gangsterka?

Cinkciarze. Do Jeleniej Góry przyjeżdżali Niemcy na wycieczki, a oni robili z nimi wałki. Moim zadaniem, dzieciaka w wieku 11-14, było stać na rogu i w odpowiednim momencie krzyczeć “milicja!”.

Reklama

Rodzice próbowali przemówić ci do rozsądku?

Jest mało dzieciaków, które by dostały tyle pasów od ojca co ja. Raz w tygodniu tańcowałem w koło. Teraz mój ojciec ma dziewięćdziesiąt lat, mieszka sam, wciąż sobie radzi. Czasem mówi:

– Za często cię biłem.

– Tato, gdybyś tego nie robił, nie siedzielibyśmy teraz w tym miejscu.

Ważniejsze było dla ciebie łobuzowanie czy piłka?

Zawsze piłka, starszy brat trenował w Karkonoszach od jedenastego roku życia, ja byłem trzy lata młodszy i chodziłem grać po podwórkach. Gdy miałem trzynaście lat brat zaciągnął mnie do klubu. Testy prowadził profesor Mucha z Katowic, fizjolog, wtedy zaczynający karierę. Było nas osiemnastu, kazał biegać po sali. Piętnastu najlepszych łapało się do klubu, zająłem szesnaste miejsce. Pytam:

– Może bym coś z piłką zrobił?

– Nie, za wolno biegasz.

Na dwa lata się obraziłem, ale gdy miałem piętnaście znowu zareagował brat: chodź, bo zaraz będzie dla ciebie za późno. W piątek poszedłem na trening. Pokazałem się na tyle, że w sobotę wystawili mnie w trampkarzach. Wygraliśmy 7:0, strzeliłem siedem goli. Na następną kolejkę przesunęli mnie do starszego rocznika. Wygraliśmy 6:0, strzeliłem sześć. Półtora miesiąca później grałem w seniorach w III lidze. W zasadzie nie przeszedłem więc żadnego szkolenia, z podwórka trafiłem do dorosłej piłki. Jak trafiłem do Ekstraklasy mówili: ale Kudyba ma wyuczoną grę głową, widać, że wypracowane w treningu! A ja jako dzieciak brałem małą gumową piłeczkę i odbijałem ją o ścianę do znudzenia. Cały sekret. Do dzisiaj jak gramy z oldbojami mam naturalny odruch, że muszę skoczyć jak piłka jest w górze. Inna sprawa, że kiedyś jak te piłki namokły, to robił się kamień. Wydawało się, że grasz workiem ziemniaków. Parę razy miałem ciemno przed oczami. Prowadziłem chłopaków w III lidze, krzyczę:

– Panowie, głowa!

– Trenerze, ja trzy razy uderzę i mnie głowa boli. Mam żonę, dziecko, nie będę ryzykować.

 Musiało ci szybko dobrze iść w Karkonoszach, skoro w 1980 trafiłeś do bardzo mocnego wówczas Lecha.

Sparing z Wągrowcem, z Lecha przyjechali oglądać Marka Platę. Zagrałem tak, że wzięli Marka i mnie. Wszedłem do szatni, chciałem usiąść koło Jurka Kasalika. Ja szczeniak, on po trzydziestce. Zapytałem czy mogę zająć to miejsce, szurnął moją torbę pod prysznic: “tam możesz”. Kiedyś założyłem Jurkowi siatkę w gierce. Dostałem takiego kopa w dupę, że już potem nie ryzykowałem. Podbiegł do mnie: “kurwa, młody, jeszcze raz i cię połamię”. Łazarek odwrócił głowę w drugą stronę. Musiał być szacunek do starszych, często bywało, że wchodziłeś, a tu: „wyjazd! Najpierw zapukaj!” I wychodziłeś, pukałeś, dzień dobry, dzień dobry. Inne czasy.

W Poznaniu nie dostałeś szansy.

Byliśmy na etatach kolejowych, pobieraliśmy pensje w kasie na dworcu. Stałem ja i starzy kolejarze, a jak któryś zajrzał ile zarabiam, to się wściekał. Zarabiałem pięć razy więcej od nich na fikcyjnym stanowisku ustawiacza torów. Zakwaterowali mnie, Andrzeja Strugarka, Marka Platę i Tadzia Wiśniewskiego w internacie z dwoma setkami pielęgniarek. Osiemdziesiąt procent z nich – panny. O 22 zamykano internat. Klub nie interesował się czy chodzę do szkoły czy nie, a mieszkaliśmy blisko targu Łazarza, tam kręciła się różna społeczność, cinkciarze, handlarze ciuchami… Po latach rozmawiałem z trenerem Łazarkiem: “trenerze, jakbyście chociaż raz mnie sprawdzili czy jestem w pokoju, internacie, czy poszedłem do szkoły”. Ale to nie miało miejsca i wsiąkłem w Poznań. Kasyna mnie nie ciągnęły, narkotyki też nie, ale lubiłem się dobrze ubrać, a pieniądze mnie się nie trzymały. Przed imprezą potrafiłem przyjacielowi kupić ot tak zegarek za dwa tysiące złotych. Po pół roku przejrzałem na oczy, uznałem, że tak dalej nie może być, ale było za późno. Łazarek powiedział, że się żegnamy.

Jak wspominasz trenera Łazarka?

Pamiętam wszystkie cytaty o słoniach, wielorybach, “trzeba być basiorem a nie pipolokiem”. Superczłowiek i świetny trener na tamte czasy. Teraz, wiadomo, analizy, technologia, ale wtedy potrzebna była czutka i Łazarek ją miał. Może dobrze się stało natomiast, że nie przeszedłem u niego okresu przygotowawczego, skoro niektóre zwykłe treningi potrafiły być masakryczne. Półtorej godziny z piłkami lekarskimi, sto metrów sprintem w jedną stronę, dwa oddechy, sto metrów sprintem w drugą. Ale tak się wtedy w Polsce trenowało.

W Lechu prawdziwa lekcja pokory. Nagle wylądowałeś gdzieś w Piechowicach.

To nie stało się tak od razu. Akurat z wiadomo jakich względów musiałem wziąć ślub. Złapałem kontuzję na podwórku, która wyeliminowała mnie z gry na kilka miesięcy. Bardzo trudny moment – zakładam rodzinę, dziecko w drodze, a nie mam pracy, nie mogę grać, nie mam szkoły. W Karkonoszach zatrudnili mnie na stanowisku konserwatora. Chodziłem po stadionie z młotkiem i śrubokrętem. Na piłkarza się nie nadawałem, nie mogłem biegać. Potem zebrali brygadę, która skręcała karuzele. Jeździłem do Świerzawy czy Złotoryi z takimi facetami, którzy dzień zaczynali od sześciu jaboli. Pensja groszowa, tragiczna. Przed chwilą w Lechu zarabiałem trzydzieści razy tyle. Żona poszła do wieczorówki, ja też wróciłem do szkoły, chciałem zrobić maturę. Miałem operatywną teściową, planowaliśmy założyć pizzerię, ale paradoksalnie gdzieś Bozia chyba zadbała, żeby Kudyba wrócił do piłki. Mieliśmy świetny lokal w dobrym miejscu, ale w ostatniej chwili właściciel oddał go komuś po układzie. Zostaliśmy na lodzie. Ja akurat wyzdrowiałem i zgłosiłem się do Piechowic, czyli III ligi. W ostatnim meczu wypracowałem jedną bramkę, a drugą strzeliłem po slalomie, czyli zupełnie nie w moim stylu, bo dryblerem nie byłem. Wpadłem w oko wysłannikowi Motoru, panu Kokoszce. Jeszcze pamiętam, że pojechał ze mną do domu, nie miałem czym go poczęstować. Postawiłem na stole orzeszki i paluszki. Nie jadł nic, choć zachęcałem. W końcu się uśmiechnął – miał jednego zęba. Idealną pożywkę mu zaserwowałem.

Motor to prawdziwa druga szansa.

Wiedziałem, że nie mogę jej zmarnować. Już mnie na miasto nie ciągnęło. Wiadomo, jak ktoś miał imieniny w drużynie to się szło, ale tam spotykaliśmy się całymi rodzinami. Fajna grupa, niezapomniane chwile – o czymś świadczy, że choć minęło 35 lat, do dziś trzymamy kontakt. Ważne jest też to, że kadry dawniej tak się nie zmieniały, więc był czas się zżyć.

Kto liderował szatni?

Ojciec Dębińskiego z NC+, Roman. Bardzo fizyczny zawodnik, lubił krzykiem wyegzekwować, ale też wiedział kiedy młodego pochwalić. Później doszedł Zygmunt Kalinowski, bramkarz, reprezentant z mundialu 1974. Jak mu Jarek Góra na treningu zasadził gola za kołnierz, Zyga przez całe boisko gonił, żeby skopać mu dupę.

W Motorze wtedy na stadion chodziło nawet trzydzieści tysięcy widzów.

Mam zdjęcia z barażu z Resovią. 35 tysięcy, coś nieprawdopodobnego. Motor kiedyś miał również mocny żużel i podczas tego meczu na wirażu dostawiono piętnaście rzędów krzesełek. Jak obrońca mnie wyrzucił, wpadałem prosto w te krzesła. Ludzie siedzieli na topolach wokół stadionu, gdzie nie spojrzałeś – głowa przy głowie. Albo pierwszy mecz w Ekstraklasie, gdy przyjechał Widzew. Już bez Bońka, ale wciąż choćby z Młynarczykiem. Człowiek biegał między zawodnikami, których przed chwilą widział w telewizorze, a w duchu dziękował, że Bóg dał mu szansę wrócić do piłki.

 To jednak wyzwanie, bo musiałeś być popularny, w Lublinie każdy chciał zaprosić na kawę, na coś mocniejszego, a czasu wolnego piłkarz ma dużo.

Jeśli balowałeś w Poznaniu, a potem skręcałeś karuzele, to miałeś nauczkę do końca życia. Od tamtego czasu starałem się prowadzić jak profesjonalista.

Co wtedy oznaczał profesjonalizm?

To prawda, że z perspektywy czasu to była amatorka. Mieliśmy jeden izotoniczny napój, jak się słabiej czułem jadłem czosnek wieczorem, żeby nie było ode mnie czuć. Nigdy nie miałem postury atlety, a w tamtych czasach pracowało się katorżniczo. Jak wrzucali mi 140 kg na plecy, to nie wiedziałem czy mnie wyciągną z parkietu. Czasami biegło się tak, że krew z uszu i z nosa leciała. Kiedyś pojechaliśmy w góry z Ćmikiewiczem. Tzw “duża zabawa biegowa”: o dziesiątej ruszamy, marszobieg po górach, nie wiemy nawet dokąd. Zero ścieżek, szlaków, po prostu las. Grupa zaczęła się rozciągać, biegniesz, jeden pobiegł w lewo, drugi w prawo, ktoś leży i odpoczywa. Później biegło się po śladach, aż mi się ślady skończyły. Nie wiedziałem gdzie jestem. Zrobiło się ciemno. Ja głodny, zmęczony, wychłodzony tak, że sople mi z wąsów zwisały. Jadłem śnieg i rozglądałem się już za jakąś ściółką czy szałasem, żeby w nocy nie zamarznąć na śmierć. Ale usłyszałem w oddali samochód. Dobrnąłem do drogi, jechał furman.

– Panie, do Nowego Targu pan jedzie?

– Wsiadaj pan, piętnaście kilometrów stąd.

Po drodze gdzieś się zatrzymaliśmy, dał mi coś ciepłego do zjedzenia, dał koc do ogrzania. O 19 byłem w ośrodku.

Ćmikiewicz coś powiedział?

Dobrze, że jesteś, bo o 20 trening, dźwigamy ciężary! To był kawał zawodnika, klasa światowa, wiec choć dopiero startował z karierą trenerską, budził autorytet. Ci, którzy wytrzymali treningi, potem przepchali się na boisku samą siłą fizyczną, nawet jak przeciwnik był lepszy piłkarsko.

 To o tamtych czasach opowiadał film “Piłkarski poker”.

Nie powiem, wiele rzeczy z filmu kojarzyłem, mogłem odwołać do realiów. Generalnie takich rzeczy z napastnikami się nie ustala, więc tylko czasem chodziłem i myślałem: „oho, dzisiaj jednego dośrodkowania nie dostanę”. Gram mecz, idę na czyste pole, a piłka zawsze idzie w drugą stronę. Najgorzej jednak jak graliśmy kiedyś z Igloopolem. Strzelam bramkę w drugiej minucie, sędzia międzynarodowy ją kasuje, choć nie ma ku temu podstaw. Za chwilę facet przebiega przed naszym polem karnym, ten dyktuje karnego. Strzelamy drugiego gola, znowu nic. Doskakujemy do niego, a on: chłopaczki, co się prujecie? I tak przegracie, i tak będzie 2:0.

Jak się czułeś po takim meczu? Dziewięćdziesiąt minut biegania bez sensu.

Generalnie jestem spokojnym człowiekiem, ale po tamtym meczu miałem ochotę przyłożyć. Zapieprzasz, gonisz, a tu sędzia z uśmiechem na twarzy robi cię w konia i nic nie możesz zrobić. Miałem satysfakcję dopiero lata później, gdy go we Wrocławiu dożywotnio ukarano. Dużo prawdy było w tym filmie. Mnie takie rzeczy zawsze brzydziły. Panowie, dwadzieścia tysięcy na trybunach, a my będziemy robić z ludzi idiotów? Dlatego też w którymś momencie znudziła mi się trenerka, bo widziałem, że w niższych ligach to ciągle walka z wiatrakami.

 Sprzedawali ci mecze?

Nie wiem, ale różne sytuacje nie miały wiele wspólnego z profesjonalizmem. Przed nami bardzo ważny mecz w I lidze, bijemy się o utrzymanie. Dzień wcześniej przychodzi kapitan i mówi, że musi jechać na rozmowę o pracę. Był bliski końca kariery, myślał o urządzeniu się w przyszłości. Przekonywałem, ale ostatecznie machnąłem ręką – niech jedzie, życiowa sytuacja. Przegraliśmy 1:2 po golu w 93 minucie, gdzie ewidentnie brakowało kapitana, który by to uspokoił. Wieczorem włączam mecz Ligi Mistrzów, a mój zawodnik na trybunach. Parodia. Nie byłem pewien, pytam go potem: na Lidze Mistrzów byłeś? Widziałem cię. No tak. Wyrzuciłem go do rezerw, to następnego dnia przyszedł z L4, a od poniedziałku rozpierdolił mi szatnię.

Zwolnili cię kiedyś piłkarze?

W III lidze dwóch złapałem na piciu przed meczem. Przychodzę do prezesa i mówię, że trzeba ich relegować do rezerw. Powiedział, że absolutnie nie, są za dobrzy, nie damy rady, nie można. Jak nie można? Trzeba zareagować. Odesłałem ich, zaczęli robić swoje, młodzi zgłupieli, drużyna zbuntowana, treningu nie było jak przeprowadzić. Sam nigdy nie zwolniłem trenera, choć kiedyś zarzucił mi to Stasiu Świerk. Ekstraklasa, Zagłębie, gramy z Hutnikiem Kraków. 0:0, rzut rożny dla nich. Często wracałem do obrony bo dobrze grałem głową, ale tym razem Świerku krzyczy: “Kudybson na szpicę!”. Jarek Bako w bramce mówi jednak “Janusz, zostań, kryj Kazka”. Wyskoczyłem do Węgrzyna, przestawił mnie i traf chciał, że jak siatkarz zbiłem piłkę ręką. Karny, 1:0, potem 2:0, 3:0. Wchodzimy do szatni, Świerk podchodzi i mówi: “Kudyba, zwolniłeś mnie”. Przyjeżdżamy do Lubina i Świerka wyrzucają. Szok. To był trener, który mnie sprowadził do Lubina, z którym zrobiłem awans, wicemistrzostwo, a wtedy byliśmy na trzecim miejscu. Po latach wszystko sobie wyjaśniliśmy, sam fakt, że ściągał mnie do Śląska swoje mówi.

Kazek Węgrzyn wspominał, że dzięki tobie zrobił karierę.

Wracałem w Motorze po kontuzji, pojechałem z rezerwami na mecz z Ładą Biłgoraj. Miałem jeszcze słabszą nogę, co nie zmienia faktu, że za każdym razem Kazek mnie kasował. Wolałem z większymi od siebie walczyć, bo takich potrafiłem ułożyć, a taka mała wesz weszła z jednej, z drugiej, ale wtedy wszystkie główki były jego. Przyjechałem i powiedziałem wiceprezesowi, że fajny chłopak gra w Ładzie, nawet go ściągnęli. Nie załapał się, ale potem w Hutniku potwierdził, że się co do niego nie myliłem. Innym razem spotkaliśmy się w Ekstaklasie i jedzie ze mną ostro z tyłu raz, drugi. Mówię mu: „Kaziu, parę lat starszy jestem, przystopuj”. On nic. To poszliśmy w powietrze, złamałem mu łokciem nos i dzięki temu dziś jest taki przystojny. Brutalem nigdy nie byłem, ale jak ktoś cię atakuje, trzeba walczyć o swoje. To były inne czasy na boisku. Kiedyś graliśmy z Olimpią Elbląg, dziennikarz Kuriera Lubelskiego podliczył, że atakowano mnie od tyłu trzydzieści dziewięć razy. Dopiero za trzydziestym dziewiątym obrońca dostał żółtą kartkę.

Zanim trafiłeś do Zagłębia, byłeś już dogadany ze Stalą Mielec.

Wybrałem już w Mielcu czteropokojowe mieszkanie, przyjechał meblowóz. Zostały dwie kanapy do załadowania, gdy zadzwonił dzwonek. Weszli Jerzy Koziński i Michał Lulek.

– Dzień dobry, jesteśmy przedstawicielami Zagłębia.

– Ale ja już mam poukładane wszystko w Mielcu, nawet mieszkanie wybrałem.

– Ile chcesz u nas pokoi? Cztery, pięć, siedem? Będzie trzeba połączymy mieszkania.

Lubin spadł z ligi, Mielec grał w Ekstraklasie, miał fajny zespół. Koziński powiedział: “Panie Januszu, za minutę potrzebujemy decyzji. Żona była na oczywiście na nie. Wyszedłem na balkon. Pomyślałem – rodzice są wiekowi. Znowu będą z dala od Jeleniej Góry, a tak wrócę na Dolny Śląsk. Dobra, wracam. I idę do tych czterech robotników:

– Panowie, trzeba to wszystko z powrotem zapakować na górę.

Co jobów się nasłuchałem. Osiem godzin cały dobytek znosili, a teraz musieli go wnieść z powrotem.

Trafiłeś do Świerka, niedawno wybranego trenerem siedemdziesięciolecia Zagłębia.

Miał niesamowitego nosa jeśli chodzi o dobór ludzi. Miał wyjątkową charyzmę i umiał zmobilizować. Pamiętam mecz w drugiej lidze z Chemikiem Police. 0:1 do przerwy, Świerk wchodzi do szatni. W życiu nie słyszałem takiego steku bluzg, leciał bez przerwy. Siedzieliśmy i nikt nie potrafił wydusić z siebie słowa. A potem wyszliśmy i wygraliśmy.

Innym razem po końcu rundy przyjeżdżamy pod jego dom, gdzie zawsze kierowca go odstawiał. Świerku mówi: panowie, zapraszam. Wychodzimy, a tu ławki rozstawione, stoły przygotowane, małżonka częstuje kiełbasami, szynkami, piwkiem.

Po Odrze Wodzisław wracamy z meczu, nagle zatrzymujemy się w lesie. Świętej pamięci kierownik Bożyczko wyciąga z bagażnika cztery zgrzewki piwa. Świerk wygonił nas do lasu: “Macie wyprać sobie głowy, tu i teraz” i poszedł z drugim trenerem na grzyby. Jedno piwko, drugie, zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. Wytargaliśmy się i od tamtego czasu stanowiliśmy zespół. Zwróć uwagę, że Zagłębie, które robiło awans, nie różniło się tak bardzo kadrowo od tego, które robiło mistrza.

Wiedziałeś, że Świerk cokolwiek robi, czy opieprza czy rozmawia czy cię zdejmuje, to robi po to, żeby pomóc tobie i drużynie. Metody dzisiaj mogą kogoś dziwić, ale na tamte czasy były właściwe. My byśmy za Świerkiem wszyscy poszli w ogień. Na tamte lata był idealny. Pamiętam jak mnie i Darka Marciniaka straszył sobą nawzajem, grając nam na ambicji. Jak mi gorzej szło, sadzał mnie i wysłuchiwałem z ławki: “Zobacz jak ten Marciniak gra! Nie to co ty. Ty to się Kudybkin po murawie pałętasz. Ty głową grasz? Nie, ona ci się odbija”. A potem mnie wpuszczał i chodziłem jak nakręcony.

Nie zarzynał nas też w treningu, jego obozy wyglądały w porównaniu z innymi jak wczasy. Gdy Wiesiek Wojno zaordynował nam w NRD większe bieganie, chciał go zwolnić, że mu piłkarzy zabija. Inna sytuacja natomiast, jeśli przegraliśmy mecz, wtedy ciężki trening był karą. Graliśmy kiedyś przez to z Darkiem Marciniakiem jeden na jednego na całe boisko. Straszne błoto, deszcz, zimno, ale Świerku stał równo z nami i krzyczał: “Będziecie zapierdalać aż zrozumiecie, że możecie przegrać, ale nie możecie odpuszczać”. Umęczyliśmy się strasznie. Zgodziliśmy się z Darkiem, że my już meczu nie przegramy.

Darek Marciniak to największy zmarnowany talent polskiej piłki?

Tak. Przywieźli go helikopterem do Lubina i od razu wysłali do szpitala. Tydzień leżał pod kroplówką, a potem wyszedł i wyglądał na treningu jak Brazylijczyk. Klej w nodze, na piłkę nigdy nie patrzył, przyjęcie ze zwodem, obunożny, głowa świetna, strzał taki, że zawsze szło w światło bramki. Byłem parę lat starszy, a pytałem go o porady. Zawodnik kompletny.

Jaki Darek był prywatnie?

Bardzo dobry człowiek, każdemu zawsze pomógł. Pojechaliśmy do Sopotu, podszedł bezdomny, chciał parę groszy. Darek dał mu stówę czy dwie, ostatnie pieniądze. Miał niestety słabość do alkoholu i to go zgubiło. Kiedyś pojechaliśmy do dyskoteki prosto po meczu. Generalnie debile, bo weszliśmy w dresach Zagłębia. Potańczyliśmy, wypiliśmy parę piwek, o pierwszej zwijamy do taksówek. Darek mówi, że zostaje. Rano przyjeżdżamy, afera. Darek do rana pił z kibolami. Ktoś mu zdjęcie zrobił, jak leży z twarzą w sałatce. Rano wyrzucili go przed lokal.

Zagłębie miało wtedy możliwości, sam fakt przywiezienia Marciniaka helikopterem. Nie miało sposobu go upilnować?

Michał Lulek został oddelegowany do pilnowania Darka. Do pewnego momentu zdawało to egzamin, a potem obaj zaginęli. Później do pilnowania został oddelegowany wiceprezes. Zaginęli we trójkę.

Słyszałem o pomyśle ożenienia Darka z sekretarką.

To mit. Ukazało się w Przeglądzie, gdzie niby to potwierdziłem, dałem wypowiedź. Dyrektor bardzo lubił Darka i miał pomysł, żeby go ożenić, to się ustabilizuje. Ale prawda jest taka, że oni po prostu się kochali, byli razem też wcześniej.

 Jakie warunki wtedy miało Zagłębie?

Na tamte lata topowe. Początki dietetyki, witaminy, solidne zaplecze i boiska, nowoczesny autokar. Finansowo poukładane, fajne obozy, wyjazdy po sezonie z rodzinami do Polanicy, wspólne sylwestra, fajna atmosfera. Młodych też wprowadzaliśmy do grupy. Pamiętam Radka Kałużnego – ważył ze 130kg, bardziej przypominał zawodnika sumo. Siedział z nami na golasa w szatni z wielkim brzuchem. Woził ze sobą 1.5l coca coli na mecze, lubił hamburgery. A potem zagrał kilkadziesiąt meczów dla kadry. Tak zawsze wspominam co by było, gdybym poszedł do Mielca: w czasie, ja robiłem awans, wicemistrzostwo i mistrza, a Stal rok po roku spadała z ligi.

A decyzja podejmowana w minutę na balkonie.

Tak to jest, życia nie zaplanujesz. Możesz mieć w głowie scenariusz, ale życie i tak napisze swój.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że Lech przekręcił was w sezonie, gdy mieliście tylko wicemistrzostwo.

Tak, wiem o tym, bo na koniec grali z Motorem, gdzie miałem kolegów. O króla strzelców walczyliśmy ja, Krzysztof Warzycha i Andrzej Juskowiak. Andrzej w ostatnich czterech meczach strzelił bodaj dwanaście bramek. Jeździli za Lechem prywaciarze, wiedzieli, że będą mieli zwrot na transferze Andrzeja. Nic mu nie odbieram, znakomity napastnik, ale w tamtej końcówce zagrały inne elementy.

W połowie waszego mistrzowskiego sezonu zwolniono Świerka.

Przyjął to strasznie, ale wina zawsze jest po obu stronach. Był charyzmatyczny, ale nie rotował składem. Przegrywaliśmy, ale cały czas grali ci sami. Może jakby posadził mnie czy kogoś innego z kluczowych graczy na ławkę, nakręcilibyśmy się bardziej, a tak trochę łapaliśmy zgubnej rutyny. Nie twierdzę, że by tego nie ogarnął, ale skoro zrobiliśmy mistrza, to koncepcję ze zmianą trenera trudno krytykować.

Putyra miał niesamowicie ciężko, żeby wejść do szatni po Świerku.

Nie byliśmy przekonani, pierwsze mecze graliśmy swoje. W grudniu mnie i Marciniaka sprzedawał do Jeny, chciał pół kadry rozgonić. Ale potem przyszło zimowe zgrupowanie i się do nas przekonał, a my do niego. Może obciążeniowo nie było jakoś ciężko, ale my, wicemistrzowie, jeżdżący wcześniej po dobrych hotelach. spaliśmy w akademiku o fatalnym standardzie, okna nieuszczelnione, -15 w nocy. Kontrolował nas cały czas, a dzień tak zaprogramował, żebyśmy nie mieli chwili dla siebie. Przygotował nas jednak bardzo dobrze i wiosna była tego konsekwencją.

Fryzjer wielokrotnie podkreślał, że żadne mistrzostwo w latach dziewięćdziesiątych nie zostało zdobyte uczciwie. Zagłębie zmiękczało rywali?

Pewne symptomy wskazywały na to, że ingerencja z boku mogła być. Widziałeś w jednym meczu, że przeciwnik nie wkłada pełni zaangażowania, ale potem jechałeś na inny mecz i sędzia nie pozwalał ci przekroczył połowy. To była taka liga, na zasadzie – raz dostaniesz, raz przyłożysz. Nie wiedziałeś czego się spodziewać.

Jak świętowaliście mistrzostwo?

Kibice wpadli na boisko. Dobrze, że ubrałem slipy, bo by mnie rozebrali do golasa. Poszło wszystko – skarpety, buty, nawet łańcuszek z krzyżykiem. W klubie dali nam premie, a na bankiecie rozrysowano dalsze plany. Awans, wicemistrzostwo, mistrzostwo – czas na sukces w pucharach. Będziecie mieli płacone na poziomie 2.Bundesligi – czyli wtedy dla nas kosmos – do tego wzmacniamy skład. No i fajnie. Ale w sobotę kupuję Przegląd Sportowy i czytam: Bako i Zejer do Turcji, Marciniak do Austrii, Kujawa do Francji, Kudyba do Norwegii. Jaka Norwegia? Nic nie wiedziałem. Przyjeżdżam w poniedziałek, wszystko potwierdzone. Nie ma drużyny.

W Skandynawii byłeś tylko przez chwilę.

Norwegia nie była dla mnie. Klub dobry, poukładany, ale nie ta mentalność. Wcześniej na moment w II lidze szwedzkiej, półamatorski poziom, ale co ciekawe, w dwa miesiące poprawiłem się fizycznie pod względem koordynacji o około trzydzieści procent. Nigdy nie czułem się tak dobrze. To coś mówi o ówczesnym szkoleniu w Polsce.

Wkrótce przemknąłeś przez Bełchatów.

To była jeszcze totalna amatorka. Finansowo i organizacyjnie przepaść w porównaniu z tym, co później. Ja byłem pierwszym profesjonalistą w Bełchatowie, poza mną grali Berensztajn, a także chłopaki z 3-4 ligi, dorabiający na kopalni. Zarabiałem o wiele więcej od reszty, więc jak to wyszło, w szatni nie było najciekawiej. Strzeliłem dziewiętnaście bramek w I lidze, lepszy ode mnie był tylko Kaziów z Olimpii Poznań. Pojechałem do Widzewa. Wchodzę, patrzę, a tu Koniarek. Idę na rozmowę z Sobolewskim, on mówi, że wyszła sprawa z Koniarkiem i nie wie, czy potrzebuje nas obu, bo prezentujemy podobny styl. W tym czasie dostaję telefon od Świerka z Wrocławia.

– Trenerze, ale w Widzewie jestem.

– Już dogadane, Koniar zostaje, ty jedziesz do mnie.

Sobolewski potwierdził. Spakowałem się i wylądowałem we Wrocławiu, gdzie chyba grałem najlepiej w karierze. W pierwszym sezonie strzeliłem 28 goli, choć pauzowałem cztery kolejki za czerwoną kartkę. W drugim sezonie też strzelałem, zrobiliśmy awans. Niestety potem męczyły mnie problemy zdrowotne, poszło mi kolano.

Ale w Ekstraklasie jeszcze zagrałeś ważną rolę.

W ostatnim meczu, historia zupełnie niemożliwa. Trenerem Caliński, ja już trenowałem tylko na rowerku, zastanawiałem się co dalej. W sobotę kumpel zaprosił na imieniny, poszedłem. W niedzielę o 10 wchodzę na Oporowską, a tu biegnie drugi trener: Janusz, do Calińskiego! Wchodzę, a tu siedzą generałowie – WKS jeszcze trzymało wojsko – a Caliński mówi:

– Janusz, wchodzisz na atak. Grasz od początku.

– Trenerze, kolana ma zszargane, nie trenowałem cały tydzień! Tu będzie piętnaście tysięcy widzów, jak nie wyjdzie, będzie na mnie.

– Biorę to na swoją odpowiedzialność.

I wyszedł mi super mecz, strzeliłem dwie bramki, asystowałem przy jednej. Wygraliśmy i utrzymaliśmy się, a ja skończyłem karierę.

To ciekawe, że wszędzie na Dolnym Śląsku masz szacunek – w Lubinie, we Wrocławiu, a teraz w Miedzi przez pracę z akademią.

Mam jeszcze zdjęcia, jak wisiałem na siatce w barwach Zagłębia po zwycięstwie ze Śląskiem. Ale we Wrocławiu szybko zacząłem dużo strzelać, zostawiałem serce na boisku, a kibice zawsze to docenią. To bardzo miłe, bo czasem zaczepiają mnie nawet młodzi ludzie: “Panie Januszu, miałem pięć lat, gdy pierwszy raz poszedłem na stadion. Pan wtedy strzelał bramki, pan wciągał mnie w piłkę i Śląsk”.

Później przy Oporowskiej byłeś asystentem Janusza Wójcika.

W tym, co się o nim czyta, jest wiele prawdy. To był człowiek charyzmatyczny, swego rodzaju gangster, ale miałem z nim dobry układ. Pamiętam kwestię alkoholu. Przychodził przed treningiem, 9 rano, rozstawiał piwko, winko. Pytał:

– Panowie, po lufce.

– Trenerze, w szatni czekają Włodarczyk, Szamo, Pisz. Nie wyjdę do nich po alkoholu.

– To cię zwalniam.

Ta sytuacja kilka razy się powtórzyła, ale potem już nie pytał, miał szacunek. Na pewno jego przemowy motywacyjne, te słynne kiełbasy, robiły piorunujące wrażenie. Problem w tym, że z każdym kolejnym meczem efekt słabł.

Może na kadrze bardziej miało to sens, bo zawodnicy mieli odskocznię od tego co klubie. W zwykłym zespole przyzwyczajali się.

Możliwe. Stymulował emocjami. Pamiętam, kiedyś miał problem do zaangażowania piłkarzy na treningu. Padał deszcz, w jednym miejscu zrobiła się taka kałuża, że aż bolało patrzeć. Kazał robić dziesięć metrów biegu i wślizg trzy metry przed kałużą. Wszyscy w nią padali, aż dziw, że się w niej potopili. Pisz się denerwował: trenerze, co jest! A on tylko rzucał: dziesięć razy!

Sam rozczarowałeś się fachem trenera?

Powiem tak. Od czasów Motoru, po nauczce w Poznaniu, starałem się być zawodowcem. Tego samego chciałem wymagać od zawodników. Ale w niższych ligach warunki są takie, że o to trudno. Zraziło mnie to raz, drugi, ósmy. Ale mam też super doświadczenia z UEFA Regions 2007, gdzie wygraliśmy Mistrzostwa Europy amatorów. Wyciągnąłem Arka Piecha, Janka Gola, zrobiła się super drużyna, a emocje na finałach niesamowite. W Gawinie, dopóki właściciel nie wyciągnął wtyczki, też było super. Wymyśliłem Kuświka, Janusa, dałem szansę Piechowi. Na Wigilię właściciel przyszedł i powiedział: zamykamy. Popłakał się, popłacił za grudzień i koniec, choć byliśmy na pierwszym miejscu w tabeli.

Gdybyś miał jeden dzień z życia przeżyć jeszcze raz, jaki by to był?

Narodziny dzieciaków. Jak dostałem telefon ze szpitala, że urodziła mi się córka, pierwszy raz w życiu się rozpłakałem. Płakałem jak bóbr. To jest doświadczenie, jakiego nie da się z niczym porównać.

Leszek Milewski

Napisz autorowi, że nadaje się do skręcania karuzeli

Najnowsze

Francja

Media: Podstawowy obrońca przedłuży swój kontrakt z PSG

Bartosz Lodko
1
Media: Podstawowy obrońca przedłuży swój kontrakt z PSG
Piłka nożna

U-21: Nie będzie nam łatwo o awans do fazy pucharowej. Poznaliśmy skład koszyków

Bartosz Lodko
3
U-21: Nie będzie nam łatwo o awans do fazy pucharowej. Poznaliśmy skład koszyków

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
29
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

8 komentarzy

Loading...