Mathieu Scaleta, piłkarza Śląska Wrocław, na ulicy nie rozpoznałby pewnie nikt. Może poza rodziną i najbliższymi znajomymi. W ekstraklasie do tej pory rozegrał okrągłe zero minut, więc i dla nas był kompletnie anonimowy. I pewnie długo by się to nie zmieniło, gdyby nie okazało się, że przed derbami Śląsk ma w kadrze pierwszej drużyny zaledwie garstkę zdrowych i niewykartkowanych piłkarzy. Gdyby Jan Urban nie postanowił, że z niego uczyni złodzieja czasu w końcówce. Gdyby w efekcie do niego nie należało najważniejsze dotknięcie. Raz jeszcze okazało się jednak, że – uwaga, będzie cholernie odkrywczo – derby rządzą się swoimi, mocno specyficznymi prawami.
Scalet wchodził na boisko w doliczonym czasie drugiej połowy w jednym celu. Skraść nieco czasu Zagłębiu, które z ławki było w stanie wpuścić znacznie bardziej jakościowych zawodników i do którego dzięki temu miała należeć końcówka. Piłki dotknął tylko raz. Gdy zgrał ją barkiem po wrzutce Sito Riery tak szczęśliwie, że – z drobną pomocą Celebana – ta wylądowała w siatce, wywołując prawdziwy wybuch euforii w szeregach Śląska. Bo to nie miało prawa się wydarzyć. Bo przecież lista nieobecnych w zespole z Wrocławia była niewiele krótsza od listy dzieci do obsłużenia za miesiąc przez świętego Mikołaja.
A to nie jedyny paradoks derbowego spotkania. Kolejnym był Konrad Poprawa. 79 minut ekstraklasowego doświadczenia musiało mu wystarczyć, by zagrać w centralnym punkcie bloku defensywnego w tak prestiżowym starciu. By być ostatnią instancją obrony mającej naprzeciw siebie doświadczonego Tuszyńskiego i drugiego najlepszego polskiego strzelca ligi Jakuba Świerczoka. Jan Urban ze swoją przetrzebioną do granic możliwości kadrą nie miał wyjścia – musiał postawić w tak trudnym spotkaniu na żółtodzioba. Ten żółtodziób był dziś jednak pewny siebie, skuteczny, w swych interwencjach praktycznie nieomylny.
Jeszcze jednym zaskoczeniem była strzelecka indolencja tych, po których spodziewalibyśmy się raczej zabójczej skuteczności w sytuacjach, jakie partnerom udało się wykreować. Swoją kandydaturę do tytułu marnotrawcy roku zgłosił dziś zdecydowanie Arkadiusz Woźniak. Najpierw w sytuacji określonej przez komentatorów jako „lepsza od karnego” pozwolił Słowikowi na interwencję kolejki (rundy? sezonu?). Później, w samej końcówce, po idealnym zagraniu z głębi pola od Guldana, na piątym metrze przed bramką Śląska fatalnie spudłował.
Ale setkę w niewytłumaczalny sposób potrafił po drugiej stronie zmarnować i Piech, gdy Riera dograł mu piłkę na głowę na centymetry, a krycie kompletnie zgubił Guldan. Napastnik wrocławian mając przed sobą tylko bramkę, uderzył obok. By później wymownie próbować wyładować złość na słupku. Swoją sytuację – choć już nie tak dogodną – miał również Robert Pich, ale tutaj nie wypada ganić wahadłowego, a chwalić Polacka. Pich wykazał się bowiem kunsztem, tyłem głowy uderzając bardzo nieprzyjemnie dla golkipera Zagłębia, ale ten popisał się świetnym refleksem.
Patrząc na każdą z tych sytuacji z osobna i zbitek ich wszystkich razem można było odnieść wrażenie, że piłka nie ma dziś prawa znaleźć drogi do siatki. Że każdą patelnię ktoś będzie w stanie zmarnować, że każdą trudną piłkę zbije do boku jeden z bramkarzy. Dlatego też zwycięstwo, które przyniósł Śląskowi w ostatniej minucie doliczonego czasu stały fragment gry, smakuje tak wyjątkowo. Dlatego radości wrocławian nie da się porównać z radością po którymkolwiek meczu w tym sezonie – a przecież w wielkim stylu ograli swego czasu choćby Lecha. Bo mimo wielu przeciwności wpakowali w końcu piłkę do siatki. Bo zrewanżowali się Zagłębiu za gola z ostatniej minuty derbów w drugiej kolejce. Bo zrobili to dzięki zagraniu chłopaka, który jeszcze tydzień temu nie miał prawa marzyć o tym, by znaleźć się w kadrze meczowej dorosłej drużyny.
Nie wiemy, czy Śląsk na tym sukcesie zbuduje kolejne. Ale jeśli tak – łatwo będzie wskazać moment przełomowy w tym sezonie. Moment, w którym piłkarze tego klubu uwierzyli, że z każdej sytuacji mogą wyjść obronną ręką.
[event_results 383759]
fot. FotoPyK