– Na zarządzie ŁKS-u – gdzie zbierały się wszystkie sekcje i nic nie było widać od dymu – zaproponowano, by wziąć na drugiego asystenta Janka Tomaszewskiego. Mówię: dlaczego nie? Zgodziłem się, wychodzę z zarządu, podbiega do mnie Małolepszy, koordynator młodzieży i krzyczy: „Maniek, coś ty zrobił? Ty chyba jesteś idiotą? Tomek to jest twój koniec! Przecież on jest pierdolnięty!”. Jednak przyjeżdża Janek, ja się z nim już znałem, z początku wszystko grało, ale on lubił pozować i w końcu jest któryś rozruch, na rozruchu nie ma dużego obciążenia. A on bierze jednego zawodnika, ustawia go, coś mu pokazuje, bo na trybunach 50 osób. Wołam go i mówię: „Tomek, rozruch nie jest po to, żebyś ty go wybijał z rytmu, tylko by piłkarzy lekko pobudzić”. On się oburzył, że na Zachodzie inaczej robią – opowiada Marian Geszke, którego niedługo potem w ŁKS-ie już nie było. Dlaczego? Jak na hasło “Lechia” reagowano w hotelach? Dlaczego Piotr Nowak prosił trenera o ratunek z prezentacji w Chicago Fire? Kiedy Andrzej Strejlau robił sobie okłady na czoło z mokrych ręczników? Posłuchajcie opowieści byłego szkoleniowca ŁKS-u, Lechii, Bałtyku czy Zawiszy, obecnie pracującego w Cartusii. Miłej lektury!
– Jak Stalin umarł, trzeba było płakać, śmialiśmy się, ale trzeba było udawać, że płaczemy. Trudno sobie tamte czasy w ogóle uzmysłowić, ja młodym ludziom mówię coraz mniej, bo oni uważają, że im wkręcam rzeczy niestworzone, by ich zmobilizować. A tak było. Myśmy nie mogli wysiedzieć na święta, aż wujek jeżdżący w Dalmorze przyjedzie i da nam po pomarańczy. Wie pan, co znaczyła wtedy pomarańcza? A guma do żucia? W głowie się nie mieściło, jakie to smaczne. Telewizji nie było, w radiu, takim kołchoźniku, jedna stacja leciała. Stało się na rogu ulicy i patrzyło na furmanki, jak jadą.
Jak to jest, w tak trudnych dla Polski czasach, zakochać się w piłce?
To, co człowiek w życiu robi, musi – kochać to może za duże słowo – ale przynajmniej bardzo lubić. Ja, mając 12 lat, jeździłem na Lechię przez Sopot Wyścigi „siódemką”, potem jechałem tramwajem do Oliwy, przesiadałem się na „dwójkę”, na Politechnikę i szedłem na krótkich nóżkach przez lasek. A pod stadionem, żeby mnie wpuścili: „wejdę z panem, wejdę z panem”. Nie opuszczałem żadnego meczu, a sam mecz to nie było tak jak teraz. Grały rezerwy, więc jak główne spotkanie zaczynało się o szóstej, to od trzeciej siedziałem na stadionie. Jeżeli robiłeś to często i się nie zraziłeś, był to znak, że warto w tym kierunku iść. Będę szczery: gdyby nie piłka, to prawdopodobnie byśmy nie rozmawiali. Ja mam pseudonim „Sopociak”, wychowałem się w Sopocie, tatuś był niestety codziennie pod wpływem, mama zajmowała się dziećmi – była nas trójka – i ja cały czas spędzałem na dworze. Robiłem zakazane rzeczy, brałem udział w różnych akcjach, niezgodnych z prawem.
Jakich?
Nie chcę mówić, niby przedawnione, ale przy obecnej władzy to różnie bywa. Miałem pieniądze, bo wygrałem w Totka.
To jak Wałęsa!
Kiedyś trafiłem, już jako trener, piątkę – kolega z Grand Hotelu też trafił wcześniej piątkę i wygrał pięć tysięcy. To ja przepiłem cztery czy pięć tysięcy, a dostałem dwa, bo akurat wygrało więcej osób, więc musiałem właściwie dokładać. W każdym razie: miałem przyjemność i nieprzyjemność z zapoznaniem się ze wszystkim, tak więc przeszedłem szkołę życia i dopiero od 21. roku życia, właściwie dzięki jednemu człowiekowi jestem w piłce. Ten człowiek nazywa się Jan Elzanowski, reprezentant Polski w rugby. Mówił mi: – Maniuś, ty jesteś taki sprytny, dawaj na AWF.
Zaskoczył mnie pan, bo myślałem, że wskaże nazwisko Edwarda Hodury, też wybitnego rugbisty.
Grałem nieźle na podwórku, Hodura szedł, zawołał mnie i kazał przyjść na trening. Poćwiczyłem, wstawili mnie na mecz, pamiętam, że z LZS-em Czarni Skarszewy. Trzy bramki strzeliłem, 6:3 wygraliśmy i zostałem.
On był takim sportowym wzorem do naśladowania, prawda?
Dla mnie największym szokiem było jego odejście. Bóg nie wybiera, Hodura źle się poczuł, miał krwiaka, ale długo to był niemożliwie zdrowy człowiek. Chodził po restauracjach, dokładał się, ale alkoholu nie tknął, jedynie popalał papierosy. Chodził z nami po Monte Cassino, pilnował nas, to był taki starszy kolega-ojciec. Wzorowy mąż, jego synowie to byli niesamowicie utalentowani piłkarze – jako trener pierwszoligowy namawiałem, by wrócili z rugby do mnie, bo też trzeba wiedzieć, że Edek odszedł z piłki, zakładał właśnie rugby w Sopocie i on ich wziął do tej dyscypliny. Może dobrze, byli w reprezentacji, ale w piłce by zrobili jeszcze więcej, jestem przekonany. Więc z Hodurą było tak, że zaprowadził mnie na trening, natomiast Elzanowski wypchnął mnie na AWF. Pojechałem do Warszawy na 10 dni i zdałem, tam natknąłem się na świetnych ludzi, choćby Talagę, Strejlaua czy Koncewicza.
Jacy byli?
Koncewicz potrafił o najprostszej rzeczy tak mówić, że ja bym skończył w dwie minuty, on mówił 15, ale tak wyraziście i interesująco, że człowiek słuchał z otwartą gębą. Strejlau od początku był zakręcony na punkcie piłki, mieszkał niedaleko AWF-u, z bardzo fajną żoną, Marysią, siostrą rodzoną Jana Złomańczuka. Myśmy z kolei mieszali w akademiku, on wpadał i siedział z nami cały dzień, gadało się wciąż o piłce, niejednokrotnie po niego żona przychodziła. Raz, pamiętam, wziął mnie z Andrzejem Pyrdołem do tablicy. 15 minut mówił, to ja już w dziesiątej nie wiedziałem, o czym – trzeba było miną nadrabiać i szczęście, że nie poprosił o powtórzenie, bo by człowiek nie powtórzył. Pod tym względem był męczący, myśmy byli trochę młodsi od niego, niedużo, ale nie mieliśmy takiego cugu jak on. Lubiliśmy w karty pograć, pojechać na miasto… Pilnował nas, był niemożliwy. Przegraliśmy jakiś mecz na wyjeździe jako AZS, to wracając autokarem, on sobie okno otworzył, ręcznik zmoczony na czole położył i tak leżał, przeżywając całą drogę. Umiał każdego nakręcić na piłkę. Był też tradycjonalistą – patrzę teraz, jak się przebiera w garnitury, to mnie bawi, bo on miał zawsze sweterek w serek, jak ja, tyle że jeden, bo szczęśliwy. Jedna z ciekawszych osób, z jaką miałem styczność.
Po skończeniu AWF-u, jak się układała pana droga?
Muszę to powiedzieć, bo trzeba być szczerym: po AWF-ie wziął mnie jeden klub znad morza, ale miałem kontuzję, którą zataiłem. Dostałem pięć tysięcy i mnie granie już nie interesowało, zostałem zakapowany i mocno opieprzony, za to, że oszukałem. Według mnie jednym z najważniejszych czynników słabości w trenerce jest brak cierpliwości – piłkarze chcieliby kończyć karierę i od razu prowadzić ligowe zespoły. Ja uważam, że najlepsza droga jest ta, kiedy przechodzi się przez szkolenie z dziećmi i młodzieżą. Jeśli tam nie dasz sobie rady, to nie dasz sobie rady w ogóle. I ja, po tamtej historii, miałem trampkarzy starszych w Arce, to był rok 1969. Musiałem zrobić rozeznanie – okazało się, że Polonia i inne kluby w regionie, trenowały dwa razy w tygodniu. Postanowiłem, że zrobię cztery-pięć treningów i będę lepszy. Wykoszę ich i rzeczywiście, po dwóch miesiącach wykosiłem. Obserwował to Sobociński z Bałtyku, ja jeszcze w międzyczasie zostałem asystentem w Arce, ale Bałtyk mnie chciał. Arka nie chciała mnie natomiast puścić, robiła mi straszne trudności. Drugiemu trenerowi! Największe problemy robił Polakow, którego uważam za dobrego trenera, ale człowieka… Nie chciałbym dyskutować. Ostatecznie jednak odszedłem do Bałtyku, wchodzę do szatni, a tam zawodnicy starsi ode mnie. Oni pracowali w stoczni, o 12 wychodzili, pierwsze kroki kierowali do baru. Wypijali po piwie-dwóch i jechali na trening. Czuło się to. Co zrobiłem: wypierdoliłem jednego od razu, czołowego obrońcę na Wybrzeżu. Trenowaliśmy akurat na hali, świętej pamięci Laskowski mówi:
– Trenerze, co my bez niego zrobimy?
Akurat na ścieżce z materaców wykonywano zręcznościowe ćwiczenia, Leszek Kędzia miał 16-17 lat, skakał. Mówię:
– Zobacz, jak ten młody skacze. Zrobię z niego stopera.
– Panie trenerze, ale on ma tylko jedną nogę!
– To bardzo dobrze. Drugą się tylko poprawi.
I to był najlepszy stoper, grał w ekstraklasie, a ja się utrzymałem w lidze bez tego pijaka, dopiero potem wrócił na kolanach.
Pan się obawiał opuścić Sopot, prawda?
Strasznie. Jestem w nim zakochany. Miałem propozycje, wypychałem innych, w końcu wyjechałem, ale też nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie Józef Walczak. Prowadziłem Lechię, grałem mecz przeciwko niemu, a raczej miałem grać, bo przyjeżdżamy i nie ma trenera Walczaka. Polakow go podpierdzielił. Walczak był na trybunach, myśmy wygrali, jedziemy autobusem i ulicą Olimpijską, od Bałtyku, idzie Walczak. Zawołałem go, wsiadł, pojechaliśmy do restauracji. Popiliśmy, pojedliśmy, pogadaliśmy. Lubiłem go, był ułożony, mówię mu: „przyjdź do Lechii. Mnie i tak zostawią warunki pierwszego trenera, będę miał dobrze, ale nie mogę sam z tymi działaczami wytrzymać.” Kiedyś nie chcieli dać lepszego mieszkania mojemu piłkarzowi, bo przyjmowali w nim sędziów, to tak walnąłem drzwiami, że do dzisiaj się kręcą. Wracając – poszliśmy więc z Józkiem do nich, przedstawiliśmy plan i go wzięli, a mnie zatrzymali te warunki. Pracowaliśmy razem, nie weszliśmy raz do wyższej ligi, drugi, ale Walczak mówi w końcu: „Marian, idę do ŁKS-u.” To był zespół wtedy pierwszoligowy. Powiedziałem, że trudno, ale ja też odchodzę, bo wtedy panowała taka zasada, że jak pierwszy odchodzi, to i drugi. Jednak on ciągnie: „Jest inna sprawa. O 11 będzie w Sopocie gość, chce, żebyś też ze mną pracował w Łodzi.” Ten gość nazywał się Gołębiewski, wrócił z Australii.
– Panie Marianie, Walczak stwierdził, że on podejmie pracę tylko, jeśli pan pojedzie do Łodzi z nim.
U mnie tysiąc myśli: moja piękna żona Izabelka, kumple, no nie mogę!
– Damy panu mieszkanie.
Jakie mieszkanie, nie chcę! Potem powiedział, ile mam zarabiać, to spadłem ze stołka. Ja, jako asystent, miałem zarabiać tyle, ile zawodnikowi się dawało. To mnie zainteresowało. Wróciłem do Józka, opowiedziałem o wszystkim, on mówi: „Widzisz, porządny klub”. A nie wiedział, że ja kibicowałem ŁKS-owi, niejednokrotnie na jego mecze się na wagarach pojechało. Pojechaliśmy tam i to był inny świat jak na tamte czasy. Mieszkałem w Grand Hotelu, potem w Światowidzie, następnie dali mi mieszkanie. Byłem tam asystentem, ale w kwietniu 1980 roku Józek zachorował i przejąłem zespół. Akurat jechaliśmy na Legię, wygraliśmy 1:0.
Tam była dobra ekipa, prawda?, Terlecki, Bulzacki…
Proszę pana – Filipiak, Galant, Sobol, Milczarski, Płachta, Chojnacki, Robakiewicz, Dziuba. Z tym ostatnim mam taką historię: graliśmy jakiś sparing z amatorskim zespołem, on wszedł komuś tak mocno, że chłopak poleciał za boisko. Po meczu mówię:
– Marek, po co… Chłopak gra dla siebie, a ty z nim tak jedziesz.
– Panie trenerze, potem tacy jak on, gwiżdżą na nas, gdy coś nie idzie. Niech zobaczy, jak wygląda męska gra na tym poziomie.
Przyznałem mu rację.
Co więc poszło nie tak? ŁKS skończył nisko w tabeli.
Źle trafiłem, bo nastała Solidarność – to znaczy, dobrze, że nastała – ale odebrali wszystkie etaty. A to były takie czasy, nie chcę skłamać, ale na więcej niż na dwóch etatach na przykład ja pracowałem i nie na tej zasadzie, że pan żądał, tylko że dawano. Jeździło się po przedsiębiorstwach i odbierało pieniądze. Moja żona musiała pracować półtora roku, żeby moją miesięczną pensję zarobić. Bez premii. Przez odebranie tych etatów nie mogliśmy jeździć na obozy, mieliśmy beznadziejne warunki do pracy, powstał straszny bałagan. Przeszkodziła mi też sprawa maltańska, czyli afera na Okęciu, bo Terlecki został zawieszony. Można mu różne rzeczy przypisać, nie mówiąc o dzisiejszych czasach, ale to był zawodnik, który robił szaloną różnicę. Nie ma już chyba takich piłkarzy, o których wiadomo, co zrobią, ale nie da się temu przeciwdziałać. On miał te parę zwodów, ludzie wiedzieli o nich, ale jednak wygrywał pojedynki. Wczoraj zszedłem z kimś na jego temat, ten ktoś mówi o Terleckim: degenerat. Nie mogłem się z tym pogodzić, mając jego obraz z tamtych lat. Pedancik, mocno trenujący…
Jak wyglądało pana odejście z Łodzi?
Zrobiłem błąd, ale trudno, nie kłóciłem się. Moim asystentem był Jurek Sadek, ale na zarządzie ŁKS-u – gdzie zbierały się wszystkie sekcje i nic nie było widać od dymu – zaproponowano, by wziąć na drugiego asystenta Janka Tomaszewskiego. Mówię: dlaczego nie? Zgodziłem się, wychodzę z zarządu, podbiega do mnie Małolepszy, koordynator młodzieży i krzyczy: „Maniek, coś ty zrobił? Ty chyba jesteś idiotą? Tomek to jest twój koniec! Przecież on jest pierdolnięty!”. Jednak przyjeżdża Janek, ja się z nim już znałem, z początku wszystko grało, ale on lubił pozować i w końcu jest któryś rozruch, a na rozruchu nie ma dużego obciążenia. A on bierze jednego zawodnika, ustawia go, coś mu pokazuje, bo na trybunach 50 osób. Wołam go i mówię: „Tomek, rozruch nie jest po to, żebyś ty go wybijał z rytmu, tylko by piłkarzy lekko pobudzić”. On się oburzył, że na Zachodzie inaczej się robi.
Niedługo potem wołają mnie do prezesa, wchodzę, a wiedziałem, że w tygodniu Leszek Jezierski miał objąć Wisłę, tyle że piłkarze zastrajkowali. Okazało się, że Jezierski wyżalił się „Tomkowi”, ten go zaprosił tutaj, nakręcili prezesa Franiaka, że mistrza Polski zrobią. Siedzę tam, Franiak trzyma fajkę i nią tak przebiera, w końcu mówi: „wie pan, panie Marianie, chcemy zrobić tutaj układ łódzki.” Wchodzi Jezierski. „Trener Jezierski przejmie zespół w porządku?”. Tak się zdenerwowałem, że aż musiałem ręce schować, bo zaczęły mi się trząść, ale zgodziłem się z zastałą sytuacją. Chcieli jednak, bym poprowadził zespół w ostatniej kolejce. Odmówiłem. Wyrwał się Tomaszewski: „Ja poprowadzę!” Przegrał. No, ale na drugi dzień woła mnie dyrektor i mówi, że mają prośbę, bym na konferencji powiedział, że mi się umowa skończyła. Przystałem na to, bo też dostałem tyle pieniędzy, że mogłem sobie kupić dużego Fiata. Po tyim odebraniu etatów najwyraźniej udało się później ŁKS finansowo odbudować.
Nie miał pan więc w sumie źle – sporo pieniędzy i zaraz pierwszoligowy Bałtyk.
Przyjechałem tutaj, kupiłem sobie nowy samochód, wynajmowałem komuś mieszkanie, sam mieszkałem gdzie indziej i była wolna amerykanka – kasa się zgadzała, ale po dwóch miesiącach żona mówi: idź do pracy! Pałętałem się, chodziłem tu i tam, w końcu Heniek Filipiak z Bałtyku zaproponował, bym zajął się juniorem młodszym. Powiedziałem, że dobrze, ale chcę dwie drużyny: juniora młodszego i starszego, poradzę sobie. Do szatni wchodziłem, to było trzech-czterech, po tygodniu już trzydziestu. Natomiast seniorzy byli na samym dnia. Wołają mnie więc dyrektor Brewka i prezes Głowacki. Mówią: musisz objąć zespół. Powiedziałem, że nie, bo trenował Bałtyk mój młodszy kolega Adamus i nie chciałem nikogo wysadzać. Odpowiedzieli jednak, że Adamus zrezygnował z pracy i na dowód połączyli się z nim telefonicznie, rzeczywiście nie chciał trenować. Zgodziłem się, ale zaraz mówię:
– Chcę Puszkarza!
– On ma 32 lata i jest zawieszony na dziewięć miesięcy… – mówi Brewka.
– To musimy go odwiesić. I chcę Burzyńskiego!
– Ale on siedzi w więzieniu…
– Ma karę 2,5 roku, siedzi półtora, wyciągniemy go.
– Jezu, a mnie mówili, że pan na młodzież stawia.
– Młodzież młodzieżą, ale ja mam za zadanie utrzymać zespół.
Złapali się za głowy, powiedziałem jednak, że pomogę i się dogadaliśmy. Dziewięciu piłkarzy wywaliłem na start – niech oni się zajmą pokerem, idą na wino. Po Puszkarza jechałem w pierwszy dzień stanu wojennego, w ogóle o jego początku nie wiedząc. Zapieprzałem autem po pustej drodze, chyba myśleli, że jakiś naczelnik jedzie, bo nikt mnie nie zatrzymał! Dogadywaliśmy Puszkarza, potem się dowiedziałem, że działacze Lechii sami chcieli jak najdłuższego zawieszenia dla niego. Miałem jednak w PZPN-ie kumpli i się dogadaliśmy. On dołączył do nas na drugim obozie – stał we Wrzeszczu na stacji benzynowej, odebraliśmy go autokarem. Chłopakom powiedziałem, że przyjedzie 32-latek i przy nim 70% z nich jest drewniakami. Przyznali mi potem rację. On i „Burza” zapewnili połowę utrzymania.
A Burzyńskiego jak załatwiliście?
Już nie pamiętam, ale to wszystko było prawnie ustawione. Stasiu bardzo się zmienił po więzieniu, uważam, że na korzyść. Jak pytałem, kto chce zabrać głos, to on zabierał. Jak goniłem młodych, to nie podpierdzielał, kto narzeka – bo po pobycie w więzieniu nikt nikogo nie podpierdzieli – tylko sam im kazał zapieprzać.
Bardziej ceni pan to utrzymanie, czy to z Lechią, w latach 90.?
Trudniejsze było utrzymanie w Lechii, bo w ekstraklasie – może nie, że co się powiedziało, to było – ale miałem zespół do dyspozycji od rana do wieczora. Jak trzeba było, to mieli posiłek, spanie, zgrupowania. W Lechii zastałem taką drużynę… Byłem pół roku w USA i oni myśleli, że przyjedzie wujek z Ameryki, co im długi pokryje, bo tam nie było niczego. Od sprzętu do pieniędzy. Stwierdziłem, że poznamy się na treningu, kazałem się przebierać, bo szkoda czasu. Kręcili nosem, ale uznałem, że się dostosują, wracam sam przebrany, a tam 60% siedzi wciąż w normalnych ciuchach. Mówię: zaraz, co jest?! Wyszedłem, pod nosem jeszcze stwierdziłem, że pierdolę taką drużynę. Jak ktoś nie wierzy, że mogę pomóc, to co tu po mnie? Jednak Marek Bąk nie wypuścił mnie z budynku i stwierdził, że to załatwi. Rozebrali się w trzy minuty, coś im nagadał, żeby ze mną nie zaczynali, bo mogę ich utrzymać. Nie wracałem już do tej sytuacji. W klubie był komisarz, któremu kompletnie nie zależało na wynikach. Wziąłem sobie jeszcze na asystenta Kupcewicza, żeby mieć kogoś z autorytetem.
Wciąż jednak brakowało pieniędzy.
Jeździliśmy do znajomych, do kibiców, żeby nam dawali na wyjazd – wszystko było pokwitowane, ten dał tysiąc, ten dwa. Trzeba było zapłacić za autobus, jedzenie, hotel. W żadnym hotelu w Polsce nikt nie chciał nas przyjąć, jak tylko usłyszał hasło „Lechia”, ponieważ była dłużna, zostawiała faktury, których nigdy nie pokrywano. Musieliśmy mieć cash. To najbardziej pamiętam z tego okresu i wielkie zaangażowanie chłopaków. Chwilę musiałem mieć na zorientowanie się, wyciągnąłem Kalkowskiego z drugiej drużyny, odsunąłem obcokrajowców, żeby wracali swoje kraje odbudowywać. Pierwszy mecz przegraliśmy w Koszalinie, ale potem poszło. Poleciały bodajże Tychy.
Nie było szans, by z tą drużyną pójść za ciosem?
Gdyby ktoś stworzył warunki do utrzymania tego zespołu, to ta drużyna by poszła wyżej w ciągu dwóch lat, nie mam wątpliwości. Niech pan spojrzy, gdzie ci chłopcy grali. Pawlak – w Polonii i Grodzisku, ocierał się o najlepsze granie w Polsce. Unton – Legia. Marcin Kaczmarek – Pogoń. Giruć – Niemcy. Ługowski – Niemcy. Grzesiu Motyka – Amica. Sześciu wymieniłem hop-hop, a jakbym tę kadrę przejrzał, znalazłbym więcej, to byli wtedy gracze 19,20-letni. Nie było jednak mądrego człowieka, który by się tym zajął. Nie chciano wtedy piłki, chcieli sprzedać tych piłkarzy i zrobić pieniądze. Jeżeli ktoś mi mówi, że w 93,94,95 roku byli działacze, którzy chcieli dobra Lechii, to niech lepiej siedzi cicho. Ja potem poszedłem do Gorzowa, wie pan, dlaczego zrezygnowałem ze Stilonu?
Nie wiem.
To była bardzo dobra drużyna, bogata, dobrze się pracowało. Pojechaliśmy jednak na mecz z zespołem Śląska, który odbył się niesportowo, zawodnicy nie grali dla dobra klubu. Wywaliłem jednego, miałem prawo. Tak się przestraszyli, że trzy mecze grali dobrze. Lecz przyszło spotkanie z Chrobrym, sędzią był mój były zawodnik Antoni Fijarczyk, zamieszany w korupcję. Po meczu powiedziałem w szatni: sportowo to wam życzę samego dna, bo nie zasługujecie na nic innego, nie lubię być trenerem wśród zawodników, którzy grają pod prąd. Wsiadłem z żoną do samochodu, opowiedziałem jej to w drodze, myślałem, że wysiądzie w biegu. Na wtorek mnie wezwali do zarządu. Przeprosiłem ich, bo tak się rzeczywiście nie robi, ale piłkarzy wciąż nie chciałem widzieć. Potem byłem w Stanach i za półtora roku czytam w Przeglądzie Sportowym: Stilon spadł. Bankiet taki zrobiłem, że hej! Spółdzielnia spadła!
Jak pan, taki domator, znalazł się w USA?
Bardzo przypadkowo. Najpierw miałem polecieć do Nowego Jorku. Zdzisiu Szura mnie namawiał, przyniósł mi zaproszenie, ale je odłożyłem i leżało dwa tygodnie. Wtedy w Gdańsku organizowano Młode Lwy, jeździłem po takich turniejach, żeby sobie popatrzeć i spotkałem tam Andrzeja Kozaczuka, wahadłowy u mnie w Bałtyku. Mówi, że wrócił ze Stanów, ja opowiadam o tym zaproszeniu. On: „Co pan, frajer? Pan jedzie do Chicago, tam Maniek Nowacki jest prezesem.” Ten, który grał w Arce i zdobył Puchar Polski. Dałem telefon do sąsiadów, bo swojego nie miałem, choć wszystkim innym załatwiałem. Za parę godzin dzwoni Ziggy Sekuła, wiceprezes, powiedział, że mam pojechać do Warszawy zrobić wizę. Pojechałem, stanąłem w kolejce i mi dali, zadzwonili z USA, powiedziałem, że mam tę wizę. Już następnego dnia podali mi zabukowany numer lotu, żebym sobie kupił bilet. Byłem przerażony, bo nieprzygotowany, ale żona mówi: leć. Pierwsze wrażenie z Chicago: kurna, ile oni mają tego prądu tutaj, że im wystarczy! Wychodzę, a na lotnisku czeka na mnie Zbyszek Kupcewicz, brat Janusza. I tak wylądowałem w Cracovii Chicago – zrobiliśmy polonijnego wicemistrza.
Jak wygląda organizacja w drużynie polonijnej?
To się tak mówi, że polonijna, ale grał jeden Brazylijczyk i Czesi. Wszyscy przede wszystkim pracują, większość ciężko, są różne warunki: jeden gra za darmo i się cieszy, jak zagra, drugi dostaje 150 zielonych za mecz i liczą sobie – 600 dolarów na miesiąc, mieć, a nie mieć? Trenuje się trzy razy w tygodniu, wieczorem, około 20. Załatwia się plac użyteczności publicznej, gdzie jest szatnia i wszystko, ale nic zamknięte na klucz. Trawnik idealnie skoszony. Mecze zawsze w niedzielę – od 20 do 50 mil się jeździ. Po meczu w klubie są narzeczone, żony, żarcie – schabowe, bigos, kupowane w polskich sklepach – no i picie. Co kto chce.
Integracja.
Tak, integracja straszna. Dlatego też taką drużynę trzeba umieć prowadzić – każdy trening musiał składać się w 70% z gry. Inaczej by nie przyszli, byli tacy zawodnicy, którzy specjalnie się spóźniali i unikali rozgrzewki.
W Chicago musiał pan też spotkać Piotra Nowaka?
To był mój najlepszy zawodnik w Zawiszy. Chicago Fire zaczęło się montować, ja wtedy pracowałem trzeci rok w sklepie u Ziggy’ego jako general manager. Mówię do niego: „co ty na to, żebyśmy Piotrka zrobili twarzą naszej działalności? Nic nie mogę ci obiecać, ale znam go jak ciebie.” Podpisanie kontraktu z Nowakiem w Fire wyglądało jak przedstawienie na deskach teatru. Planet Holywood to sieć restauracji, pubów, to są budynki piętrowe i dwupiętrowe, a neon jest dwa czy trzy razy większy. I w jednym z takich budynków była ta prezentacja Nowaka. Jak dziś pamiętam, wszyscy byli ciekawscy – szczególnie Meksykanie, pieprznięci na punkcie piłki – i ustawili mu szpaler. Nowak wchodzi z działaczami, ja krzyknąłem do niego: „mały!”. On mnie zobaczył, podszedł do mnie, przytulił się i poprosił, żebym go zabrał stamtąd zaraz po podpisaniu kontraktu. Dlaczego? Na krok go nie odstępowali i nie mógł zapalić! To podpisywanie trwało ze trzy godziny. Przedstawiali go, puszczali film, on przemawiał, dostał jakąś czapkę, dziennikarze zadawali pytania. Jak to się skończyło, przyszedł do mnie i do Ziggy’ego, ale z Piotrkiem wciąż dwóch z Chicago Fire. Zamówiliśmy po drinku, on mnie przedstawił jako swojego byłego trenera, wytłumaczyliśmy im, że się nim zaopiekujemy. Powiedzieli, że ekstra, poszli sobie, my wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do hotelu. Piotrek sobie zapalił, mówił, że tak miał ich dość… Oni chcieli być mili, ale wiadomo, jak to bywa, gdy ktoś jest nadopiekuńczy. Posiedzieliśmy trzy-cztery godzinki i tam zawiązaliśmy wstępną umowę, że Piotrek będzie twarzą tego Centrum Sportu, tak się nazywał ten salon sportowy.
Na czym polegała jego rola?
Nie wiem, czy to teraz jest wciąż, ale jak pan dzwonił do Centrum Sportu, to odzywał się Piotr Nowak. Nawijał coś tam, że zaprasza, jako najlepszy zawodnik Chicago Fire. Trzy lata współpracowaliśmy, potem jeszcze Kosecki przyszedł i się udzielał, Podbrożny mniej.
Inna rzecz, że Nowak to wciąż była duża klasa na boisku.
Przyjechali świętej pamięci Wójcik z Januszem Atlasem, bo organizowaliśmy w styczniu bal i co roku zapraszaliśmy znanych ludzi. Mówię wtedy do Wójcika: „Bierz go do kadry, bo on jest grajek niesamowity”. Nie wziął, ponieważ Piotrek miał 30-ileś lat, ale moim zdaniem Nowak grał najlepiej w karierze w Chicago Fire. Miałem porównanie: prowadziłem go w Zawiszy, oglądałem mecze kadry.
Pan w tym USA jeszcze pracował w radiu?
Byłem najpierw w jednym radiu polonijnym, potem w drugim relacjonowałem mecze. To polegało na tym, że wchodziłem na trzy minuty i komentowałem to, co się działo na boisku. Tak według mnie to powinno wyglądać, bo dziś wielu komentatorów najchętniej mówiłoby o sobie. Inna sprawa to eksperci oceniający trenerów – część z nich bardzo chciałaby być trenerem, ale im się nie udało. Hajto, Przytuła, Murawski… Tłumaczą, że w danej chwili nie mieli warunków. A co to za sztuka przyjść na gotowe? Moja teściowa ma 97 lat i może w takim razie poprowadzić zespół.
Nie wypominam wieku, ale dzisiaj chce się panu tę Cartusię prowadzić?
Byłem skautem Lecha przez sześć lat, świętej pamięci Andrzej Czyżniewski mnie tam ściągnął – po utracie żony w 2008 roku, ja właściwie latałem ciągle po Europie, paru zawodników znalazłem, na przykład Tonewa. W tym czasie byłem też dyrektorem Cartusii, bo zadzwonił do mnie trener Adamus, że ma pięciu zawodników i musiałem mu sklecić drużynę. Udało się, prezesowi tak się spodobało, że podpisał ze mną umowę na poważniejsze pieniądze. Pracowałem więc w Cartusii i Lechu, ale gdy miałem przedłużać kontrakt z Lechem, uznałem, że mam dość i rezygnuję, bo nie mogę dwóch spraw robić. Jechałem na lotnisko, leciałem do Anglii, wracałem po trzech dniach, jechałem do Kartuz i udawałem wypoczętego. Odszedłem z Lecha, prezes Cartusii podwoił mi pensję i zostałem tam, to była silna trzecioligowa drużyna. Potem jednak, w 2014 roku, powiedziałem prezesowi w Kartuzach: „Zdzichu, ja chce już skończyć, chciałbym sobie gdzieś pojeździć, do Turcji, do Włoch, odpocząć, kasę mam.” W maju skończyłem, ale nie mogliśmy się od siebie odczepić i co tydzień-dwa się spotykaliśmy, zawsze byliśmy w kontakcie. No i w listopadzie zeszłego roku drużyna grała słabo, on zwrócił się do mnie:
– Marian, czy ty byś objął ten zespół?
– Czyś ty zgłupiał, przecież to wygląda fatalnie!
Przekładałem go ze dwa razy, ale w końcu się zgodziłem i zrobiliśmy utrzymanie. Dziś momentami mi się nie chce, zrobiłbym pożegnanie, bo wolę posiedzieć w kawiarni, codziennie to robię. Tylko z drugiej strony – człowiek jest sam, stracił drugą połówkę w tragicznych okolicznościach, to ciągle wraca. Ciężko się żyję, wchodząc do pustego mieszkania. Dlatego ta piłka i ci chłopcy to właściwie wszystko, co mam.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL