Najsilniejszą drużyną ubiegłego sezonu nie była wcale Legia Warszawa, ani Jagiellonia Białystok, ani nawet Lech Poznań. Statystyki, liczby strzelonych i straconych goli, wreszcie punkty nie pozostawiają wątpliwości. Bezsprzecznie najmocniejsza, dystansująca wszystkich rywali i dominująca w sposób, którego nie znał żaden z najważniejszych przeciwników, była Lechia Gdańsk u siebie.
Gdyby klub “Lechia Gdańsk u siebie” pozbył się balastu w postaci drużyny “Lechia Gdańsk na wyjeździe”, mielibyśmy tę wyczekiwaną ligę szkocką. Spójrzcie tylko jak to ogromne są różnice.
Kluby na własnym terenie w sezonie 2016/17:
1. Lechia, 47 punktów, gole 44-16
2. Lech, 40 punktów, gole 29-12
3. Jagiellonia, 37 punktów, gole 36-17
4. Legia, 32 punkty, gole 32-15
To jest coś więcej, niż deklasacja. Aż 15 punktów więcej niż Legia, aż 7 punktów więcej niż wicelider, niemal najlepsza obrona, zdecydowanie najlepszy atak. Lechia u siebie była kompletnie inną drużyną niż na wyjazdach i gdyby taką formę trzymała też w delegacji, zdobyłaby mistrzostwo na długo przed ostatnią kolejką. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, skąd wynika aż tak drastyczna rozbieżność, bo traktując sprawę już zupełnie serio – dochodziło tam do jakiegoś niemal mistycznego pozostawiania umiejętności w Gdańsku, ilekroć przychodziło grać na innych stadionach.
Punktowanie u siebie? 2,47 punktu na mecz. Na wyjeździe? 1,16 punktu na mecz. U siebie? 2,31 strzelonego gola na mecz. W delegacji? 0,72 gola na mecz. Gdyby Lechia “gdańska” zagrała z Lechią “wyjazdową”, kurs na zwycięstwo – ha! – gospodarzy, oscylowałby gdzieś w okolicach 1,10.
Jednym z głównych zadań lechistów przed sezonem było więc poprawienie gry na wyjazdach. Wyzwanie ambitne, bo trudno tak naprawdę wskazać tutaj jakieś logiczne przyczyny. Zbyt asekurancka taktyka, zabijająca największy atut, czyli jakość ofensywy z Gdańska? Może bardziej problemy z mentalnością? Zmęczenie podróżami, które u starszych zawodników jest szczególnie dokuczliwe? Zakładamy, że takie wyświechtane frazesy jak “niesienie przez doping” czy “ściany” można położyć na półce obok szamańskich medalików, nie wierzymy, by to miało jakikolwiek wpływ.
Tak czy owak – Lechia musiała nie tylko dobrze zdiagnozować źródła problemu, ale też w niezłym stylu je zneutralizować.
W tabeli wyjazdowej obecnego sezonu, Lwy Północy zajmują drugie miejsce, ustępując jedynie Jagiellonii Białystok. 11 punktów w 8 meczach może nie urywa nam tyłków, jednakże trzeba pamiętać, że także w przegranych meczach ze Śląskiem (powrót z 0:2 do 2:2, potem dość głupio stracony gol), z Legią (0:1 po twardej i wyrównanej grze), czy Bruk-Betem (porażka po karnym w 96. minucie) gdańszczanie prezentowali się o wiele lepiej, niż na ubiegłorocznych wyjazdach. Przede wszystkim – grali w piłkę. Atakowali. Próbowali narzucać swój styl gry, momentami ruszali do przodu nawet sześcioma ofensywnymi graczami (bracia Paixao, Peszko, Krasić, Lipski i regularnie podłączający się Stolarski w Krakowie), nie załamywali się straconymi golami. Wydawało się, że uporano się z demonami przeszłości. Że Lechia wreszcie także poza swoim stadionem potrafi grać efektownie, z klepkami, z wykorzystaniem atutów braci Paixao, bez kilkudziesięciu wtop defensywnych na mecz i bez pokładania nadziei w kunszcie Kuciaka.
Ale wtedy wjeżdża tabela za mecze u siebie. Tabela, w której Lechia z dwoma zwycięstwami w ośmiu meczach wyprzedza jedynie Cracovię i Pogoń, a na koncie ma takie świetne występy jak 0:5 z Koroną czy 0:1 z fatalną w tamtym okresie Cracovią. Nieznośna, nieskuteczna, ospała i apatyczna Lechia z wyjazdów z sezonu 2016/17 wciąż istnieje i ma się dobrze – teraz gra po prostu mecze w Gdańsku. O przyczynach kryzysu Lechii pisaliśmy wiele, wyszczególniając fatalne okienko transferowe oraz plagę kontuzji kluczowych zawodników – na przykład TUTAJ. Ale porównanie gry i wyników u siebie i na wyjeździe znów nakazuje rozróżnianie Lechii u siebie i Lechii na wyjeździe, bo to dwa składy o zupełnie różnej jakości.
Znów próbujemy znaleźć jakieś logiczne argumenty, które wyjaśniłyby tę niemoc na własnym terenie, ale tak jak niewytłumaczalne były wyjazdowe wtopy w ubiegłym sezonie, tak niewytłumaczalna wydaje się różnica między wynikami w Gdańsku i poza nim w obecnych rozgrywkach.
Co ciekawe – efekt może być podobny. Jutro Lechia gra z Cracovią i ma atut w postaci niewłasnego boiska. Jeśli wygra – może zbliżyć się na odległość czterech punktów od podium i znów pomarzyć o wywalczeniu awansu do europejskich pucharów. Ten będzie jednak – po raz kolejny! – zależny od tego, czy Lechia będzie potrafiła grać u siebie tak samo, jak na wyjazdach. Mistrz Polski meczów u siebie może stać się mistrzem Polski wyjazdów, a we właściwej tabeli znów zająć miejsca o wiele niżej, niż oczekują jego kibice.
Fot.FotoPyK