Dobra, wystarczy, ile to można wcinać niedzielny rosół bez skoków narciarskich na drugie danie. Tym razem jednak będzie to obiad wystawny, bo przed nami sezon olimpijski. Mistrzostwa świata, Puchar Świata i Turniej Czterech Skoczni są oczywiście prestiżowe, ale w takim momencie te imprezy zawsze schodzą na dalszy plan. Bo igrzyska, to… po prostu igrzyska. Jaki będzie ten sezon? Od odpowiedzi na to pytanie miga się nawet jasnowidzący Krzysztof Jackowski, dlatego – dla odmiany – przedstawiamy nasz subiektywny zimowy koncert życzeń.
***
Żeby Stoch dopadł imprezowicza i Harry’ego Pottera
Tak, wiemy, to życzenie naprawdę z grubej rury, ale to byłoby coś – dwa złote medale Kamila w Pjongczang. Gdyby ta misja godna Jasona Bourne’a się powiodła, Stoch zrównałby się pod względem liczby tytułów z dwiema największymi sławami konkursów olimpijskich, czyli Finem Matti Nykaenenem i Szwajcarem Simonem Ammannem. Obaj mają po cztery złote medale.
Nykaenen – czyli gość, który po zakończeniu kariery ochajtał się z córką potentata w produkcji parówek, ostro pił, latał z nożem za żoną i siedział w pace – uznawany jest za najlepszego skoczka w historii. Swoje olimpijskie medale wywalczył podczas igrzysk w Sarajewie w 1984 roku i Calgary cztery lata później: trzy indywidualnie i jeden w drużynie. W wypasionym CV (tylko tam, bo medale po latach ponoć sprzedał) ma też srebro z ówczesnej Jugosławii.
Ammann to z kolei jedno z największych nieszczęść Adama Małysza, bo to on zgarnął mu sprzed nosa mistrzostwa olimpijskie w Salt Lake City i Vancouver, gdzie jak pamiętamy zdobył cztery złota w konkursach indywidualnych. Przeszedł do historii, chociaż nie każdy dziś pewnie pamięta, że zanim zdominował igrzyska w Stanach Zjednoczonych w 2002 roku, nie wygrał ani jednych zawodów PŚ, a kilka tygodni przed wylotem za ocean miał jeszcze fatalny upadek w Willingen, który skończył z ciężkim wstrząśnieniem mózgu. Dla odmiany w Vancouver to była już egzekucja. Przed imprezą wygrywał regularnie, a na koniec wybił Małyszowi złoto z głowy pokonując go o 7 pkt. na skoczni normalnej i o ponad 14 na dużej.
Czy Kamila Stocha stać na powtórzenie swojego wyniku z Soczi i wyrównanie ich złotego dorobku? Jeśli będzie skakał na takim poziomie jak podczas ostatniego Turnieju Czterech Skoczni – na pewno. Tym bardziej, że ten chłopak nie telepie się w najważniejszych momentach, tylko jeszcze bardziej nakręca, co już wielokrotnie pokazywał. Kto będzie jego najgroźniejszym rywalem? To wróżenie z fusów, bo igrzyska dopiero za blisko trzy miesiące i wiele się może wydarzyć, ale patrząc na poprzedni sezon, przede wszystkim będzie to podwójny mistrz świata z Lahti i zwycięzca PŚ Austriak Stefan Kraft. I trzeba uczciwie przyznać – ma facet gaz.
Szanse rakiety z Zębu na dopadnięcie Nykaenena i Ammanna nie są jednak niemożliwe jeszcze z innego względu. Mamy mocną drużynę, która w Pjongczang będzie jednym z głównych faworytów.
Żeby drużyna udowodniła, że to prawdziwa Drużyna A
Na początek klasyka gatunku. Robert „Kapitan Grawitacja” Mateja.
Po co to przypominamy? Żeby pokazać, że czasy, kiedy przegrywaliśmy konkursy drużynowe, bo w ekipie mieliśmy Małysza i trzy kombinezony, minęły już na dobre.
Dorobiliśmy się drużyny, która jest zdolna przelecieć przeskoczyć każdego. Doszliśmy do momentu, kiedy od tej paczki wprost należy wymagać medalu. W końcu mówimy o ludziach, którzy z ostatnich trzech mistrzostw świata wracali z medalami – w tym ze złotym z Lahti – a także po raz pierwszy w historii wygrali Puchar Narodów. Jasne, są Austriacy, Niemcy, Norwegowie, Słoweńcy i zawsze nieobliczalni Japończycy ze 124-letnim Noriakim Kasai, ale dajmy spokój, kiedy jak nie teraz?
Tym bardziej, że cztery lata temu w Soczi drużyna w składzie Stoch, Żyła, Kot i Ziobro otarła się o podium. Skończyła na czwartym miejscu tracąc do Japonii 13,1 pkt., co było najlepszym wynikiem polskiej kadry w historii występów na igrzyskach. O braku olimpijskiego doświadczenia nie powinno być więc mowy, bo jedyną zmianą w drużynie będzie podmianka Ziobry na Kubackiego.
Żeby dla Kubackiego sezon nie skończył się wraz z latem
Nie będziemy wam wciskać kitu, że zrywaliśmy się z grillowania i wypadów nad jezioro, żeby obejrzeć każdy konkurs Letniego Grand Prix rozgrywany gdzieś na trawniku. Ale zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Dawida Kubackiego warto docenić, tym bardziej, że zrobił to w imponującym stylu: wygrał wszystkie pięć konkursów, w których wystartował. Drugi w generalce Słoweniec Anze Lanisek, który miał na koncie aż osiem startów, stracił do niego… grubo ponad 100 pkt.
Historia kilku ostatnich sezonów na igielicie pokazywała już, że nie zawsze przekłada się to na sezon zimowy, ale już przykład Macieja Kota to dowód, że można być dobrym przez cały rok, od dechy do dechy. On przecież też wygrał Letnie Grand Prix w sezonie 2016, a potem świetnie radził sobie zimą. Skończył sezon na piątym miejscu w klasyfikacji generalnej PŚ, wygrywając nawet dwa konkursy w Sapporo i próbę przedolimpijską w Pjongczang. No i był czwarty w Turnieju Czterech Skoczni. Można? Można.
Dawid Kubacki przez lata kojarzył się nam z bardzo często powtarzającym się obrazkiem: petarda na progu, bardzo wysoka parabola lotu, moment podjarki, że będzie daleko, po czym gość nagle spada, lądując na co najwyżej przyzwoitej odległości. I oczywiście blisko prawej bandy, co było jego znakiem rozpoznawczym. Zapytany zresztą w jednym z wywiadów, skąd wzięła się u niego ta „prawicowość”, postawił fachową diagnozę: „A działa to tak, że leci się tam, gdzie się patrzy. Najwyraźniej za bardzo patrzę w prawą stronę”.
No i po co drążyć temat?
Popularny „Mustaf” wielokrotnie powtarzał, że kluczowym momentem było dla niego zesłanie do kadry B, do której karnie oddelegowano go dwa lata temu. Właśnie od tego czasu – kiedy trafił pod skrzydła Macieja Maciusiaka – jego styl skakania zaczął ewoluować. Skoczek zaczął lepiej wykorzystywać nieprzeciętną moc na progu, ale nie kierując już odbicia bardzo wysoko, bo wcześniej taka linia lotu nie pozwalała mu odlecieć. I wrócił mocniejszy.
Przełomowy okazał się dla niego ostatni sezon, w którym był jednym z bohaterów konkursu drużynowego na mistrzostwach świata w Lahti (plus dwa ósme miejsca indywidualnie), a PŚ skończył na niezłym 19. miejscu. W dwóch konkursach załapał się nawet do czołowej dziesiątki. Teraz są podstawy, żeby spodziewać się czegoś więcej.
Żeby „Schlieri” poskładał się na czas
Umówmy się, Gregor Schlierenzauer nie jest może gościem, którego wszyscy lubią, ale to mimo wszystko jeden z najlepszych skoczków ostatniej dekady. Minione sezony idą mu jednak niestety jak krew z nosa i teraz też tak jest. Tuż przed startem sezonu rozwalił sobie kolano podczas treningów w Ramsau.
Brak takiego zawodnika w dobrej formie w sezonie olimpijskim byłby dużą stratą dla widowiska. Tym bardziej, że ten rok w ogóle jest strasznie pechowy. Wystarczy wspomnieć, że z powodu zerwanych więzadeł krzyżowych z gry na cały sezon wypadła największa gwiazda Niemców, czyli Severin Freund. W Pjongczang zabraknie też Kennetha Gangnesa. Norweski mistrz i wicemistrz świata w lotach po raz czwarty zerwał więzadła.
Prognozy dotyczące Schlierenzauera nie są jednak na szczęścia tak fatalne i ma on wrócić do skakania jeszcze przed Turniejem Czterech Skoczni. Na igrzyska ma być więc odpowiednio przygotowany, ale on akurat wystartowałby tam pewnie nawet i bez ręki. W końcu złoto olimpijskie w konkursie indywidualnym to ostatnie trofeum, którego mu brakuje.
No ale aż tak dobrze to mu nie życzymy.
Żebyśmy doczekali się równie odjechanego konkursu jak w Vikersund
Od kiedy FIS zrewolucjonizował skoki wprowadzając pewnie sprawiedliwy, ale jednak nieco kastrujący skoki z emocji przelicznik wiatru, zawody straciły na atrakcyjności. Bo można przeskoczyć rywala o bite kilka metrów, a jednak z nim przegrać. Trochę to trwało, zanim kibice do tego przywykli.
Od czasu do czasu przychodzą jednak zawody, które chociaż po części to rekompensują. W sezonie 2016/2017 było tak w norweskim Vikersund, gdzie rozegrany został jeden z najlepszych konkursów ostatnich lat, a niektórzy twierdzili, że może nawet w całej historii skakania.
Zawody drużynowe odbyły się w ramach premierowej edycji turnieju Raw Air i była to bitwa na rekordy. Kiedy konkurs na mamucie Vikersundbakken się rozpoczynał, rekordzistą świata w długości lotu był jeszcze Anders Fannemel (251,5 m). Jego rodak Robert Johansson sensacyjnie chlasnął jednak jeszcze pół metra dalej. Kiedy wydawało się, że dalej można sobie już co najwyżej połamać nóżki, Austriak Stefan Kraft skoczył 253,5 m. Niebotyczny wynik mu zaliczono, chociaż jak pokazały powtórki, jego tyłek mógł mieć bliskie spotkanie trzeciego stopnia z glebą. Zresztą zobaczmy to jeszcze raz.
Ale to nie wszystko, bo tego dnia imponujących wyników było więcej. Także wśród naszych, ponieważ aż dwukrotnie bity był rekord Polski. Piotr Żyła najpierw w serii próbnej skoczył 243 m, a w konkursie aż 245,5 m. Chociaż „Wiewiór” długo rekordem się nie nacieszył. W Planicy Stoch wyśrubował go na 251,5 m.
W tym sezonie też nie zabraknie skakania na mamutach. Oprócz konkursów w Bad Mitterndorf, Vikersund i Planicy, w styczniu odbędą się także mistrzostwa świata w lotach w Oberstdorfie. Oby skoczkom wiało pod narty, bo wtedy nie będzie wiało nudą.
Żeby zawody znów nie zamieniły się w cyrk
Gdybyśmy mieli wymienić rzeczy, które najbardziej zapamiętaliśmy z poprzedniego sezonu, to oprócz Turnieju Czterech Skoczni wygranego przez Stocha i mistrzostwa świata naszej drużyny, były to bajzel związany z organizacją i przebiegiem niektórych konkursów. Oficjalny kalendarz FIS? Lepiej już chyba sprawdziłby się kalendarz Majów.
Zaczęło się już kilka tygodni przed startem sezonu, kiedy podjęto decyzję o wykreśleniu z kalendarza zawodów w Niżnym Tagile. Poszło o to, że organizatorzy nie zastosowali się do zaleceń międzynarodowej federacji i nie zainstalowali obok skoczni siatki wiatrochronnej. Był jednak też drugi powód: Rosjanie… wisieli jeszcze ponoć zawodnikom kasę za zawody z poprzedniego sezonu. Amatorka. Bonus w postaci dwóch dodatkowych konkursów dostało więc Lillehammer.
Kolejne zamieszanie miało już miejsce w drugiej połowie sezonu. Władze FIS-u nie mają oczywiście wpływu na pogodę, która uniemożliwia przeprowadzenie zawodów, ale sposób, w jaki na siłę próbowano doprowadzić je do końca, ocierał się czasami o kabaret.
Przede wszystkim było tak w Raw Air. Najpierw z powodu kiepskiej aury odwołano skakanie w Lillehammer (w pierwotnym, marcowym terminie). Dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer uznał jednak, że sprawy nie odpuści i podjął decyzję o wciśnięciu do kalendarza dodatkowego konkursu w Vikersund, który będzie składał się z jednej serii. Co działo się potem? Tak, dobrze pamiętacie, zastępcze zawody mimo usilnych prób też odwołano. Jak widać, ciśnienie na doprowadzenie konkursów do końca nie zawsze jest wskazane.
Przez ciągłe przerywanie, wznawianie, przekładanie lub odwoływanie zawodów, Walter Hofer został nawet bohaterem klipu Darude. Oczywiście trzymając w ręku swoje kultowe walkie-talkie.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI