W 2006 roku byli najlepsi na świecie, w 2012 zakładali na szyje srebrne medale mistrzostw Europy. W tym samym czasie tylko trzy inne zespoły mogły się pochwalić przynajmniej dwoma krążkami najważniejszych piłkarskich turniejów Starego Kontynentu. Niemcy, Francuzi i oczywiście Hiszpanie. Patrząc na to wypierało się z głów powracającą myśl, że włoski futbol ma się naprawdę źle. I choćby dlatego teraz, gdy znalazł się na bruku, gdy Italia pierwszy raz od sześciu dekad nie wystąpi na mundialu, jest to dla wielu wiadomość absolutnie sensacyjna. Ale czy powinna taką być?
Dziś cała wina wraz z wiadrem pomyj spada na Giampiero Venturę. Selekcjoner na pewno nie pomógł sobie kontrowersyjnymi (choć gdyby awansował, wiadomo, wizjonerskimi) decyzjami personalnymi. Długo kręcił na siebie bat, ostatecznie wystawiając się na biczowanie przez 90 minut rewanżowego meczu ze Szwecją pozostawiając na ławce Lorenzo Insigne. Ulubieńca neapolitańskich kibiców, ale też piłkarza będącego w absolutnie fenomenalnej dyspozycji w obecnym sezonie. Napędzającego ofensywę Napoli, najbardziej zaufanego człowieka Maurizio Sarriego.
Problem jest jednak znacznie głębszy niż to, że Ventura nie postawił na Insigne, a postawił na Manolo Gabbiadiniego, który paręnaście lat temu nie łapałby się nawet do dwudziestki napastników będących w kręgu zainteresowań selekcjonera. Sięga on bowiem jeszcze połowy minionej dekady, której wydarzenia doprowadziły do stanu dzisiejszego. Wtedy też rozpoczęła się degrengolada Serie A.
Nie ma bowiem lepszego sposobu, by przygotować się do wielkiego grania o wielkie stawki, niż rywalizacja tydzień w tydzień z najlepszymi piłkarzami globu. Gdy Italia sięgała na Olympiastadion w Berlinie po mistrzostwo świata, jej obrońcy regularnie musieli sobie radzić z grającym w Milanie zdobywcą Złotej Piłki 2004 Szewczenką, pomocnicy neutralizować zdobywcę Złotej Piłki 2003 Nedveda, a napastnicy – próbować przechytrzyć trzeciego w plebiscycie wygranym przez Czecha Paolo Maldiniego. Dziś w Serie A trudno szukać pretendentów do pierwszej piątki, o zwycięzcach nie wspominając. Od 2010 roku, gdy tuż poza podium znajdował się Wesley Sneijder, żaden reprezentant ligi włoskiej nie zagościł w top 5 plebiscytu.
Gdyby na osi czasu zaznaczyć, gdzie zaczął się ten upadek, którego ostateczny dowód dostaliśmy wczoraj, trzeba by było na czerwono zaznaczyć rok 2006. Ten sam, gdy Fabio Grosso strzałem z jedenastu metrów dawał Włochom mistrzostwo świata. Ten, kiedy na jaw wyszła afera Calciopoli, przez którą futbol w Italii do dziś nie potrafi się pozbierać. To wtedy bowiem zrzucono do Serie B Juventus i nakazano Milanowi rywalizację w eliminacjach Champions League. Tym samym zachwiano trwającym wiele lat porządkiem, w którym rywalizacja tej dwójki napędzała resztę ligi i zawodnikom innych klubów pozwalała zdobywać szlify w starciach z zespołami, których bali się wszyscy na kontynencie.
Milan był bowiem wtedy w sytuacji, w której musiał zastąpić odchodzącego do Chelsea Andrija Szewczenkę. Obok Kaki największą postać w drużynie Rossoneri, absolutnego lidera pierwszej linii, wtedy jednego z najlepszych napastników na świecie. Co stało się o tyle trudniejsze, że pierwotnie Milanowi zabrano 44 punkty z poprzedniego sezonu, co wykluczało go z Ligi Mistrzów, ostatecznie zmniejszając karę do 30 i nakazując grę w kwalifikacjach. Potencjalny następca Szewy tak naprawdę nie mógł być do końca pewny, czy przeprowadzka do Milanu będzie najlepszym ruchem, skoro może się okazać, że klub z Mediolanu spędzi sezon poza Champions League.
W efekcie Szewczenkę zastąpił Ricardo Oliveira. 5 goli w 37 meczach to raczej nie było to, na co liczyli w Mediolanie. Geniusz Kaki i snajperski nos Inzaghiego pomogły wygrać Ligę Mistrzów 2006/07, ale jednocześnie Milan osuwał się w lidze. Na czwarte, a w sezonie 07/08 – na piąte miejsce. Brak pieniędzy z Ligi Mistrzów sprawił, że utracono kontrolę nad przewracającym się domino. I nie odzyskano jej do dziś. Transfer Oliveiry był zresztą smutnym symbolem obniżających się wymagań, by dostać angaż w czołowym klubie Serie A. Kiedyś – marzeniu najlepszych piłkarzy świata. Dziś – przystani osiągalnej dla graczy, którzy dopiero są na fali i po których nie zdążył sięgnąć ktoś z Anglii, Hiszpanii, Niemiec, czy nawet Francji.
Juventusowi udało się z głębszego dołka pozbierać znacznie szybciej, mowa bowiem o zespole, który w ostatnich latach jako jedyny przełamywał hiszpański monopol na finały Ligi Mistrzów. Ale też można się kłócić, czy Stara Dama w którymkolwiek momencie po Calciopoli była tak silna, jak zespół tuż przed karnym oddelegowaniem ligę niżej, z Del Piero, Ibrahimoviciem, Nedvedem, Trezeguetem, Vieirą, Zambrottą, Thuramem…
Po drodze była oczywiście świetna kampania Interu pod wodzą Jose Mourinho. Z tym, że poprzedni włoski zwycięzca Champions League – Milan w sezonie 06/07 – do sukcesu prowadził cały zastęp znakomitych włoskich piłkarzy, na czele z Pirlo, Gattuso i Ambrosinim w środku pola, Nestą i Maldinim w obronie i niezawodnym Inzaghim na szpicy. Triumf Interu był natomiast pochwałą armii zaciężnej kompletowanej z różnych zakątków świata. Pochwałą snajperskich zdolności Argentyńczyka Milito, niezmordowanej pasji jego rodaków Zanettiego i Cambiasso, wielkich bramkarskich umiejętności Brazylijczyka Julio Cesara, defensywnej maestrii innego reprezentanta Canarinhos Lucio, kreatywności Holendra Sneijdera… Włochem z największą liczbą minut w tamtej europejskiej kampanii był w Interze Thiago Motta, bez którego ekipa Jose Mourinho i tak doskonale sobie poradziła w finale z Bayernem (2:0).
Włoscy piłkarze natomiast tracili na znaczeniu. Tak jak w pamiętnym finale z 2007 roku Milan posłał w bój w podstawowej jedenastce siedmiu włoskich zawodników, tak już w 2015 Juventus zagrał piątką rodzimych piłkarzy, a w tym roku – ledwie czwórką. Na zmiany w tamtym Milanie wchodziło dwóch kolejnych – Gilardino i Favallego. Juventus dwa lata temu decydował się na Francuza Comana, Hiszpana Llorente i Argentyńczyka Pereyrę. Z kolei w minionym sezonie – na Włocha Marchisio, owszem, ale obok niego na Kolumbijczyka Cuadrado i Gabończyka Leminę.
Tak jest zresztą nie tylko w Juventusie, ale w całej Serie A. W najnowszym raporcie CIES Football Observatory widać, że Włosi w latach 2009-2017 byli jedną z najrzadziej korzystających z wytrenowanych w swoich klubach nacji. Lepsi pod tym względem tylko od Cypru, Anglii, Grecji i Turcji. Ponad trzy razy gorsi od ich ostatniego pogromcy, Szwecji.
W efekcie ze świecą szukać choćby skutecznych włoskich napastników, których kiedyś było na pęczki. Dziś, po niemal 1/3 sezonu w Serie A tylko dwóch ma przynajmniej pięć goli w Serie A – Immobile (13) i nieśmiertelny Quagliarella (7). Do tego dochodzi Zaza (9 trafień w Valencii), który nie znajdował uznania w oczach Ventury do ostatniej serii powołań, jednak w barażu ze Szwecją nie zagrał z powodu urazu oraz Balotelli (6 w Nicei), dla którego zdaniem selekcjonera nadal za wcześnie na powrót. Natomiast w sezonie 2005/06, a więc poprzedzającym złoty medal mistrzostw świata, Luca Toni zdobywał Złotego Buta z 31 golami, a przynajmniej 15 ligowych bramek mieli na koncie Cristiano Lucarelli (20), Francesco Tavano (19), Alberto Gilardino (17), Tommaso Rocchi (16) czy Francesco Totti (15). Dziś taki Tavano pewnie regularnie dostawaliby powołania, wtedy napastnik Empoli nie doczekał się nawet debiutu, tak ogromna była na tym polu rywalizacja.
Pokusić się można zresztą o stwierdzenie, że z wczorajszego składu – jak można mniemać, najsilniejszego, jaki Ventura mógł wystawić w grze o mundial – nikt nie załapałby się do jedenastki na pierwszych wielkich imprezach XXI wieku. Weźmy Euro 2004, i tak przecież dla Włochów kompletnie nieudane, bo zakończone już po fazie grupowej. Na mecz grupowy ze Szwecją wyszedł wtedy następujący skład:
Buffon – Panucci, Nesta, Cannavaro, Zambrotta – Cassano, Gattuso, Pirlo, Perrotta, Del Piero – Vieri
Wczoraj zagrali z kolei:
Buffon – Barzagli, Bonucci, Chiellini – Candreva, Florenzi, Jorginho, Parolo, Darmian – Gabbiadini, Immobile
Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, by podmianka na kogokolwiek z wczorajszej jedenastki miałaby tamtej ekipie dać skok jakościowy. No, może Buffon 2017 z całym swoim bagażem doświadczeń byłby lepszy od Buffona 2004, ale sami rozumiecie, że nie o taką zamianę chodzi.
Dziś w Lidze Mistrzów swojej grupie z włoskich zespołów przewodzi tylko AS Roma. Zespół, który z występującego w Champions League włoskiego trio, z Włochów korzysta najmniej. Gdy ogrywał Chelsea na Stadio Olimpico, w pierwszym składzie wybiegło ich zaledwie dwóch. 34-letni Daniele De Rossi, w którym trudno upatrywać zbawienie reprezentacji, a także Alessandro Florenzi.
Dla porównania – w Bayernie wśród dziesięciu graczy z największą liczbą minut w tym sezonie jest 4 Niemców, w Realu – 4 Hiszpanów, w Barcelonie – 5 zawodników mogących grać w kadrze La Furia Roja, a u angielskich liderów grup – 4 Anglików w Tottenhamie, 3 w Manchesterze City oraz 3 w Manchesterze United. Upraszczając – ale też jednocześnie nie mijając się szczególnie z prawdą – wychodzi więc na to, że włoscy piłkarze nie mają dostatecznej siły przebicia, by grać regularnie i stanowić o sile swoich drużyn nawet w słabej Serie A. Słabej oczywiście jak na standardy wyznaczane przez Milan czy Juventus na początku XXI wieku.
Reprezentacja zresztą też dawała przecież niepokojące sygnały. Pozwalała mamić się sukcesami z mistrzostw świata 2006 i finałem Euro 2012, gdzie mało kto stawiał na Italię już tuż po wyjściu z grupy, ale jednocześnie przegrywała dwa kolejne turnieje o mistrzostwo świata w stylu kompromitującym, by nie powiedzieć wprost: haniebnym.
Dlatego dziś trudno pisać o katastrofie szokującej. Biorąc pod uwagę wypracowywaną przez lata pozycję Włochów w światowej piłce – tak, trzeba mówić o kataklizmie. Ale pamiętając o wszystkim tym, co do niej rok po roku doprowadzało – zdecydowanie nie szokującym.
SZYMON PODSTUFKA