Marcin Radziwon nigdy nie zagrał w ekstraklasie, jego bramkarska przygoda skończyła się na treningach z występującym w Lidze Mistrzów Widzewem i kilku meczach w dawnej drugiej lidze. Tomasz Radziwon w najwyższej klasie rozgrywkowej zagrał 58 razy dla Stomilu Olsztyn i Pogoni Szczecin, ale poważniejszą karierę skończył już w wieku 25 lat. Nie można jednak powiedzieć, że niewiele osiągnęli w futbolu, dziś prowadzą bowiem – razem z młodszymi braćmi – R-GOL, największy sklep piłkarski w Polsce. Aż trudno uwierzyć, że wszystko zaczęło się blisko 20 lat temu od dwóch par butów kupionych przez Marcina z bagażnika przy stadionie Widzewa. W ich siedzibie w rodzinnej Ostródzie pogadaliśmy o tej długiej i krętej drodze na szczyt, nieudanych przygodach z piłką i wielu innych sprawach. Wywiad zaczynaliśmy w trójkę, kończyliśmy… w piątkę. Tym bardziej zapraszam!
Który z was miał większy talent?
Marcin: Było tak, jak pokazało życie, czyli Tomek. Ja w ogóle nie byłem urodzonym sportowcem, musiałem przejść długą drogę – od sztywniaka do dość elastycznego, skocznego bramkarza. Wszystko zawdzięczam ciężkiej pracy, z kolei Tomek od zawsze miał smykałkę.
Tomek: Racja. Miałem talent, przy czym najbardziej widoczny był on w tych młodych latach – tak mniej więcej od piętnastego do osiemnastego, może dwudziestego roku życia. Byłem wtedy kapitanem w młodzieżówkach i znaczącą postacią w kadrach juniorskich. Wraz z przejściem do seniorów pojawił się już problem, było ono dla mnie dość drastyczne.
Pasją do piłki zaraził was tata?
Marcin: Tak, był piłkarzem trzecioligowego Sokoła Ostróda, a później trenerem. Również naszym, bo wszyscy tu zaczynaliśmy. Nauczył nas determinacji, walki i ambicji. Mogę powiedzieć, że prócz tego, iż byłem sztywny, brakowało mi też trochę centymetrów, które są ważne na pozycji bramkarza. Mogłem się poddać, ale miałem wpojone to, że w takich sytuacjach trzeba pracować z jeszcze większym zaangażowaniem i determinacją. Dzisiaj przekłada się to na biznes. To, że tak dążymy do realizacji kolejnych celów, jest dużą zasługą taty.
To dlaczego wybrałeś bramkę? Gruby pewnie nie byłeś, więc nikt cię tam na siłę nie wysyłał.
Marcin: Poniekąd byłem na to skazany – było nas dwóch, ktoś musiał strzelać, a ktoś bronić. A skoro Tomek był lepszy, to podział ról przyszedł naturalnie. Z czasem mi się to spodobało, bo pojawiały się pierwsze interwencje z oderwaniem od ziemi. Okazało się, że mogę latać! No i nie trzeba było mieć techniki.
Tomek: Ale w dziadka jeszcze z nami grałeś i dawałeś radę.
Marcin: Jednak gdy już pojawiały się trudniejsze schematy rozegrania, to nigdy nie wiedziałem, kiedy mam przebiec za kolegą, kiedy przed nim i tak dalej. Wolałem stać w bramce, tam czułem się najpewniej.
Jednak jako pierwszy ruszyłeś podbijać świat piłki.
Marcin: Bo jestem też dwa lata starszy od Tomka. Wyjechałem z domu, gdy miałem piętnaście lat. Dziś wydaje mi się, że to dość szybko. Nie żałuję, ale mam 17-letnią córkę i chyba bym jej nie wypuścił w tym wieku. Jednak ja chciałem być piłkarzem. Skoro nadarzyła się okazja grania dla juniorów Widzewa, to musiałem z niej skorzystać. Rodzice załatwili mi szkołę i stancję.
Czyli nie było szalonego życia w internacie?
Marcin: Mieszkałem u 80-letniej pani. Sam musiałem przygotować sobie śniadanie, zrobić kolację, wyprać ciuchy po treningu, co w przypadku bramkarzy bywa trudne, i tak dalej. To była szkoła życia.
Tomek: Warunki – delikatnie mówiąc – nie były powalające. Pamiętam, jak cię tam odwiedzaliśmy.
Marcin: Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem dym za oknem. Sąsiedni blok stał tuż obok i był w nim pożar. To chyba jedyny zimny dzień, gdy w naszym mieszkaniu było w miarę ciepło! Do tego karaluchy i inne tego typu rzeczy były na porządku dziennym. No i nie mieliśmy telefonu, co utrudniało kontakt z rodzicami. Chodziłem na umówioną godzinę do sąsiadów, by zadzwonić. Do domu wracałem raz na trzy miesiące.
Ale chyba łatwiej było to znosić, gdy widziałeś, że kariera idzie do przodu. Zacząłeś trenować z pierwszą drużyną Widzewa.
Marcin: Wspinałem się po kolejnych szczeblach. Najpierw byli juniorzy, później ci starsi, z którymi zrobiliśmy dwa medale mistrzostw Polski, grałem też w rezerwach. A gdy czasami brakowało bramkarzy na treningach pierwszej drużyny, mogłem przeżyć tę świetną przygodę, czyli potrenować na głównej płycie z wielkim Widzewem, który grał w Lidze Mistrzów. Między innymi z Andrzejem Woźniakiem czy z Maciejem Szczęsnym.
Można było poczuć, że to już blisko.
Marcin: Miałem takie wrażenie. Ale pierwszy raz poczułem się piłkarzem jeszcze wtedy, gdy mieszkałem w Ostródzie i dostałem powołanie do kadry wojewódzkiej. Wróciłem po pierwszych mistrzostwach i Tomka traktowałem jak podwórkowego kopacza!
Sodóweczka?
Marcin: Bardzo szybko i przez chwilę, ale tak – wtedy czułem się mocny. Do dziś mi wstyd!
Tomek, ty też mogłeś wyjechać i to znacznie dalej niż do Łodzi. Skauci Borussii Dortmund podobno do dzisiaj żałują, że nic z tego nie wyszło!
Tomek: Pojechaliśmy z reprezentacją na mistrzostwa Europy juniorów do Niemiec, gdzie było mnóstwo skautów. Mną oraz Patrykiem Rachwałem zainteresowali się ci z Dortmundu. Na początku myśleliśmy, że zaprosili nas na testy. Dopiero dzień przed wyjazdem przy dogrywaniu szczegółów okazało się, że chcieli, byśmy nawet nie brali swojego sprzętu. Stwierdzili, że widzieli nas na mistrzostwach, a to najlepsze testy, więc mogliśmy od razu podpisać kontrakty. Pojechaliśmy po to, żeby zobaczyć, jak to wszystko wygląda na miejscu. A to był taki czas, że Borussia była na topie i grała w finale Ligi Mistrzów. Ostatecznie przestraszyliśmy się tego wyjazdu. A taka szansa się już później nie powtórzyła.
Brat i tata nie potrafili cię przekonać?
Tomek: Pojechaliśmy tam z rodzicami. Pamiętam, że w Dortmundzie zobaczyliśmy wielkie mieszkanie, w którym było pełno obcokrajowców i miny nam zrzedły. Do tego dochodziły sygnały, że jeśli tam odejdziemy, to być może nie będziemy powoływani, bo nikt nie będzie płacił za nasze dojazdy. Inne czasy. Ale nie to zaważyło, po prostu baliśmy się zmienić otoczenie. U nas w domu zawsze był nacisk na to, żeby zdobyć wykształcenie, więc ten problem też zaistniał. Patryk wyjechał później do Energii Cottbus. Gra do dzisiaj, czasami obserwuję, jak biega w Bełchatowie i jestem w szoku. Ja ze zwykłej gierki schodzę po pięciu minutach z jakimś problemem. Mój syn nie miał okazji mnie oglądać, a w naszej wiosce była liga halowa. Żona przyszła z nim w piątej minucie, a ja już siedziałem z boku z zerwaną dwójką. Trochę wstyd przed nimi. Wyprzedzę twoje następne pytanie – nie wiem, czy żałuję. Czasami myślę sobie, że trochę szkoda, bo mogłem coś osiągnąć, ale z drugiej strony – moje życie ułożyło się tak, że nie mogę narzekać.
Marcin: Ja cieszę się, że tak się potoczyło, bo Tomek w R-GOL jest postacią nie do zastąpienia. Nie wyobrażam sobie tej firmy bez niego. Przepraszam Tomku, ale jestem zadowolony, że ci nie wyszło!
Ale chyba niełatwo było się z tym wszystkim pogodzić. Za sprawą Bobo Kaczmarka zostałeś obwołany jednym z największych talentów w Polsce.
Tomek: Ostatnio oglądałem reportaż o Mariuszu Śrutwie i Krzysztofie Bizackim. Opowiadali, że na początku w Ruchu tylko biegali wokół boiska – tak ciężko było dostać się do gierki. Gdy już wskoczyli, to musieli podawać do określonych piłkarzy, bo inaczej był ostry opiernicz. Swoje początki wspominam podobnie. Cały czas będę podkreślał, że to były inne czasy. Dziś młodzi mają zdecydowanie łatwiej, bo każdy trener jest chwalony przez media i prezesów, gdy da takiemu szansę. Wtedy trzeba było odwagi, by to zrobić i trener Kaczmarek ją miał. Szkoda tylko, że był w Olsztynie tak krótko. A pracował z nami nad sferą mentalną, organizował dodatkowe zajęcia. Jak na tamten klimat to był ewenement.
Ostatecznie twoja ligowa kariera wyglądała dość dziwnie. Raz pierwszy skład, raz poza kadrą. Góra, dół, góra, dół.
Tomek: W Stomilu byłem traktowany jak wychowanek, bo trafiłem tam w wieku 15 lat. Nowi trenerzy z reguły przychodzili z armią zaciężną, sprowadzali swoją brygadę, nikt się nie przejmował tym, że powinno być też miejsce dla nas. Tylko nie zrozumcie mnie źle – to nie tak, że byłem wybitny. Na seniorskim poziomie czegoś mi zabrakło. Może determinacji? Może wiary we własne możliwości? Tego drugiego na pewno. Wpadłem w taką spiralę – dostawałem 15 minut na boisku, mówili mi: „to jest twoja szansa”, a ja już galareta zamiast nóg. Im dalej w las, tym ten stres był większy. A gdy miałem jakieś propozycje, mówili mi: „młody, jeszcze poczekaj, dasz radę”.
Marcin, ty wracając w Łodzi, jeszcze nie porzuciłeś marzeń o karierze?
Marcin: Wręcz przeciwnie. Trafiłem do Warmii Olsztyn, która awansowała do ówczesnej drugiej ligi, czyli dziś pierwszej. Dla mnie był to taki pozytywny kop, który dodał mi wiele wiary w siebie. Byłem jeszcze bardziej zdeterminowany, żeby mocno trenować. W większości meczów nie grałem, ale nigdy się nie poddawałem i myślę, że w tych spotkaniach, w których zagrałem, wypadłem dobrze. Spadliśmy jednak do trzeciej ligi, a ja trafiłem do Zatoki Braniewo i później do kolejnego klubu z tego poziomu. W międzyczasie ożeniłem się, gdy miałem 22 lata, urodziła się pierwsza z moich trzech córek, no i zacząłem studia na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim na Wydziale Technologii Żywienia Człowieka. Pracę magisterską napisałem na temat żywienia piłkarzy, bazując na danych reprezentacji Tomka.
Tomek: U-16 bodajże. Pamiętam, że latałem z tymi ankietami.
Przygotowywałeś sobie owsianki, zanim to było modne?
Marcin: Tak, ponad dwadzieścia lat temu. To generalnie były początki edukacji w tym kierunku. Zawsze wiedziałem, że całe życie muszę podporządkować temu, żeby zostać piłkarzem. Trenowałem więc trochę więcej niż inni, odpowiednio się odżywiałem czy dbałem o regenerację. Alkohol z kolegami też odpuszczałem, co – o dziwo – szybko zostało zaakceptowane przez wszystkich.
A mimo wszystko ci nie wyszło…
Marcin: No więc tak: grałem w trzeciej lidze, założyłem rodzinę, studiowałem i powoli rozkręcałem R-GOL, wtedy jeszcze „Radzi-gol”. Zauważyłem, że gdy robię to wszystko, moja forma pikuje. Coraz częściej puszczałem babole, wiele razy musiałem się wstydzić, czego nienawidzę. W Motorze Lubawa zdarzało się to już co drugi-trzeci mecz. Nie mogłem się z tym pogodzić, dlatego odstawiłem piłkę na boczny tor. Skoncentrowałem się na rodzinie, która jest dla mnie najważniejsza – dziś mam wspaniałą żonę i czwórkę cudownych dzieci, jesteśmy szczęśliwi i mam nadzieję, że tak będzie zawsze. Wtedy też z dużą pasją zaangażowałem się w rozwój firmy.
Ciężko było podjąć tę decyzję?
Marcin: Jeśli chodzi o firmę, to nawet nie była decyzja. Nigdy nie zakładałem, że będę ją prowadził. Zaczęło się od dwóch par butów, później było ich coraz więcej. Po prostu kupowałem i sprzedawałem, a zainteresowanie na rynku było coraz większe, bo sprzęt piłkarski nie był tak łatwo dostępny jak dziś.
Jednak dość spektakularna jest ta twoja droga od wspomnianych dwóch par do tego, co widziałem na dole. Ile ich tam było? Kilkadziesiąt tysięcy?
Marcin: Chyba tak. Tomek może potwierdzić.
Tomek: Na pewno dużo! (śmiech)
Marcin: To 17 lat naszej pracy. Cały czas inwestujemy, w czym oczywiście bardzo wspierają nas banki.
To zacznijmy od tych pierwszych dwóch par. Skąd się wzięły?
Marcin: Kupiłem je od człowieka, który podjeżdżał pod stadion Widzewa i sprzedawał je z bagażnika piłkarzom pierwszego zespołu. Jedną parę sprzedałem koledze w Łodzi, drugą w Ostródzie. Ta marża była malutka, ale gdy miało się tylko kilka złotych na przetrwanie, ten zarobek dawał dużą satysfakcję. I to było dla mnie niesamowite, że ten pieniądz tak dość łatwo przyszedł. Nigdy jednak nie przepuściłem tego, co zarobiłem, tylko inwestowałem dalej. Następnie pożyczyłem od taty dwa tysiące, kupiłem za nie dziesięć par. Sprzedałem je i nabyłem kolejne. Najpierw handlowałem z torby, z którą krążyłem pociągiem po regionie. Później dorobiłem się Malucha, który był naszym pierwszym mobilnym sklepem, bo objeżdżałem nim wszystkie lokalne kluby w województwie.
Jeszcze był garaż taty, prawda?
Marcin: Nasz pierwszy magazyn. Na początku mieszkałem razem z żoną w domu, do którego należał. Pamiętam, że często ktoś pukał do drzwi w sobotę o 22, bo chciał kupić getry czy piłkę na jutrzejsze urodziny syna! (śmiech) Z czasem zaczęły się robić kolejki, gdy na przykład ludzie z drużyn halowych przychodzili zamawiać stroje przed sezonem. Stało się to uciążliwe, więc stwierdziliśmy, że pora założyć oficjalne biuro w centrum. Tata udostępnił nam kilka metrów. Na początku pomagała mi żona, ale później zajęła się dziećmi, a roboty już wtedy było sporo. Pamiętam jak dziś, że kiedyś ruszyłem w trasę i dostałem telefon z biura ochrony, czy to możliwe, że ktoś jest w biurze, bo kręcą się tam dwie osoby. Mówiłem, że niemożliwe, ale oczywiście okazało się, iż po prostu zapomniałem zamknąć! Mniej więcej w tym czasie doszły pierwsze osoby, a trochę później dołączył do mnie Tomek. A pamiętam jeszcze jak Piotrek Łotysz, kolega z szatni Warmii, mówił chwilę wcześniej o mojej przyszłości. Może nawet poważnie, ale ja traktowałem to jak żarty.
– Ty, a wyobrażasz sobie, że będziesz siedział w biurze przy komputerku, a ktoś będzie rozwoził towar za ciebie?
Uśmiechnąłem się, bo nie marzyłem o tym. Fajnie się do tego wraca dziś, gdy wiele naszych aut rozwozi towar po kraju. A licząc kurierów, którzy codziennie dostarczają nasze paczki, jest tego całkiem sporo.
Tomek: Ale jedno się nie sprawdziło – to, że Marcin siedzi w biurze przy komputerku (śmiech). Ciągle jest bardzo aktywnym szefem.
Wracając do twojej historii – zasiedziałeś się w Olsztynie?
Tomek: Grałem tam do 2002 roku. Dostałem propozycję wyjazdu do Szczecina. Po sezonie w Pogoni wszystko zaczęło wyglądać coraz gorzej. Wróciłem tutaj, a w międzyczasie była jeszcze Szczakowianka Jaworzno. W całkiem fajnym momencie – to było po aferze barażowej, ale pojawiła się chęć błyskawicznego powrotu do wyższej ligi. W drużynie byli m.in. Maciej Iwański czy Andrzej Bledzewski, więc fajna ekipa. Jednak w trakcie tego roku pojawiły się problemy ze sponsorem i spadliśmy z drugiej ligi. Później miałem już tylko w zasadzie epizody w niższych ligach. Po kilku latach przerwy tata namówił mnie jeszcze na grę w Kormoranie Zwierzewo, bo chciał zrobić awans do okręgówki. Obiecał mi, że po nim już nie będzie mnie męczył i słowa dotrzymał.
To po cichutku zszedłeś z tej sceny.
Tomek: Bo pojawiła się propozycja, bym pomógł w firmie. Już nawet nie pamiętam, czy to ja to zaproponowałem czy Marcin. Ruch okazał się świetny, bo na takim graniu finansowo wychodziło się średnio. Ściągalność należności nie była wtedy najlepsza. Dobrze zarabiało się przede wszystkim na papierze. Wyjeżdżałeś w Polskę, wynajmowałeś mieszkanie za swoje, ale jak dostawałeś co czwartą pensję, to był problem, żeby to opłacić. Przeskoczenie do firmy było dla mnie takim szybkim oderwaniem plastra. Miałem taki moment, w którym nie chodziłem na mecze, bo było to bolesne. Byłem 25-latkiem z ligową przeszłością, a już niewiele mogłem zdziałać. Na szczęście szybko się wyleczyłem, w dużej mierze dlatego, że ciągle jestem blisko piłki. Mam kontakt z tym światkiem, z kolegami – to jest przedłużenie tej przygody.
To podsumujmy jeszcze stricte piłkarską część. 58 meczów w ekstraklasie i 0 goli.
Tomek: Brak bramek też był problemem, bo brakowało takiej kropki na „i”. Pamiętam mecz z Legią w Olsztynie. Trener zaskoczył wystawiając mnie w pierwszym składzie, chyba byłem jeszcze przed maturą. Miałem dwie sytuacje – jedną wybronił mi Zbyszek Robakiewicz, w drugiej strzeliłem w słupek. Wygraliśmy po golu Matysa, więc szał i tak był niesamowity, ale gdybym ja coś trafił, wszystko mogłoby się to trochę inaczej potoczyć. Myślę, że suma takich detali zdecydowała o tym, że nie poszedłem grać gdzieś dalej.
Ale skończyłeś też studia w trakcie kariery.
Tomek: Tak. Będąc na wyjazdach w Szczecinie czy w Jaworznie, studiowałem zaocznie w Olsztynie. Miałem taką możliwość, bo przychylnym okiem patrzyli na mnie wykładowcy. Ale to powodowało, że musiałem się świetnie przygotowywać do egzaminów, bo nie mogłem sobie pozwolić na to, że będę jeździł do Olsztyna dwa razy. Kończyłem pedagogikę, ale pracę – podobnie jak Marcin – napisałem o piłce. „Pedagogiczne determinanty pracy zawodowej trenera”. Moi wykładowcy chyba nie do końca znali tę dziedzinę, więc miałem trochę łatwiej. Ale wbrew pozorom sporo piłkarzy stawiało wtedy na naukę i studiowało. Wyjazd był pewnym problemem, ale dało się to pogodzić.
Marcin: Warto dodać, że Tomek zawsze był solidnym uczniem. Nie mówię, że ja się nie uczyłem, natomiast łatwiej mi przychodziło pójście na egzamin i ściągnie czy improwizowanie. I tak nam zostało do dzisiaj. Ja chętniej podejmuję ryzyko, słucham intuicji, a Tomek musi mieć twarde dane do dyspozycji, wtedy czuje się komfortowo.
To chyba nieźle się uzupełniajcie.
Marcin: Świetnie się uzupełniamy. Łącznie w firmie pracuje czterech braci. Każdy z nas jest inny, dzięki czemu każdy coś wnosi do tej firmy i to jest wspaniałe. Takie same wymagania mamy zresztą wobec innych ludzi, którzy z nami pracują. Każdy z nich dokłada cegiełkę – w tej inności jest nasza siła.
Tomek: Piłce zawdzięczamy profesjonalizm i wielkie zaangażowanie. W trakcie tej mojej piłkarskiej przygody to nie pomagało, bo czasami trzeba się zresetować, a ja wszystkie problemy przynosiłem do domu.
Marcin: Można to podsumować w ten sposób – w piłce trafiliśmy na złe czasy, ale w biznesie na dobre. Poniekąd byliśmy pionierami. Tu nikt nie miał świetnego biznesplanu czy złotego pomysłu. Wystarczył przypadek i determinacja, by każdego dnia zrobić coś lepiej, by zawsze klient był zadowolony, by dotrzymywać słowa za wszelką cenę.
Tomek: Hasło „znamy się z piłki” nie jest przypadkowe. Te znajomości, które mamy dzięki piłce, zostały i też pomagają. Wiemy, czego zawodnicy potrzebują i umiemy do nich trafić. Najważniejsze jest jednak to, że Marcin od zera budował tę markę swoją starannością i troską o klienta. Jak trzeba było wsiąść w samochód wieczorem, to wsiadał, byle klient nigdy nie został na lodzie.
Marcin: Ale przypomnij sobie, za ile na początku pracowałeś. To nie była oferta na poziomie Szczakowianki! Dzisiaj to wciąż nie są krocie, bo ciągle inwestujemy, ale wtedy to były takie pieniądze, by tylko się utrzymać. A jednak Tomek podjął rękawice, by wspólnie to rozkręcić.
Tomek: Ale przynajmniej dostawałem te pieniądze! Choć oczywiście to nie tak, że w piłce trzeba było tylko dokładać do interesu. Pamiętam choćby premie za czasów Halexu. Miałem 18 czy 19 lat i to było naprawdę fajne życie. Był taki mecz z Lechem w Poznaniu, który zremisowaliśmy po bramce ze spalonego. Prezes widział to w telewizji, zadzwonił i powiedział: „premia jak za zwycięstwo”. Później wyciekło to do prasy i ktoś w mojej szkole średniej powiesił w gablocie zarobki z tego meczu. Nie wiem, czy złośliwie, ale jednak dziwnie było, gdy wszyscy w szkole wiedzieli, że za ten mecz dostałem wielokrotność pensji nauczyciela.
Marcin: Dziewczyny ustawiały się w kolejce!
Tomek: Nie było dziewczyn, bo to technikum! Głupio mi było.
[Dołącza do nas Wojtek, młodszy brat Marcina i Tomka].
Co sobie myślicie, gdy widzicie, jak piłkarzom nie wiedzie się po karierach?
Tomek: To kwestia tego, by trochę myśleć przyszłościowo. My w domu byliśmy nauczeni, że piłka to nie wszystko. Nigdy nie było u nas parcia, że ktoś ma grać profesjonalnie. U mnie poniekąd się udało, ale nigdy nie podchodziłem do tego tak, że się ustawię, więc nie muszę nic więcej robić.
Marcin: I było powiedziane, że nawet jeśli tak będzie i ktoś pogra profesjonalnie, to piłka jest tylko krótkim okresem w naszym życiu.
Wojtek, a jak ty z boku patrzyłeś na kariery braci?
Marcin: Jak wyjeżdżałem do Łodzi, Wojtek miał pięć lat, a Marek roczek, czyli to taki drugi miot.
Wojtek: Pamiętam, że bardzo mocno płakałem, bo przeżycie było duże. Myślałem, że tracę brata na zawsze!
Marcin: Też mam przed oczami te łzy na dworcu.
Wojtek: A ja to, jak kiedyś nie wróciłeś, choć miałeś. Wtedy to dopiero myśleliśmy, że już po tobie! A nie było telefonów, wszystko umówione na godzinę.
Marcin: A ja tylko przespałem stację i obudziłem się w Olsztynie.
Też grałeś w piłkę?
Wojtek: To za duże słowo. Przez rok byłem w szkółce w Szamotułach, gdzie miałem okazję trenować z Łukaszem Fabiańskim i innymi wychowankami u trenera Dawidziuka. Następnie byłem na testach w Lechii Gdańsk. Dostałem propozycję zostania pierwszym bramkarzem drugiej drużyny w wieku 16 czy 17 lat. Jednak mając na uwadze doświadczenia Tomka, postanowiłem skończyć liceum, pograć amatorsko w niższych ligach i zaraz po maturze – nie wiem, czy miałem choć tydzień wolnego – doskoczyłem do R-GOL, a studia zacząłem zaocznie. Czyli pracuję tu już ponad 10 lat.
Nie żałujesz, że nie spróbowałeś?
Wojtek: Postawiłem na stabilizację, a R-GOL od samego początku był bliski mojemu sercu.
Marcin: Chłopaki wspólnie prowadzili nasz pierwszy sklep w Olsztynie.
Wojtek: Kopałem po niższych ligach, dziś już nie mam na to czasu, choć jeszcze mógłbym stanąć między słupkami. Wziąłem się za bieganie, bo tu nie mam żadnych sztywnych terminów.
Ale warunki do bronienia miałeś lepsze niż Marcin – masz znacznie więcej centymetrów niż Campos.
Marcin: On już na innych mleczkach chowany.
Wojtek: Ale skoczność gorsza!
Tomek: Marcin zawsze lubił też ubierać się trochę jak Campos. Pamiętam taką charakterystyczną bluzę Reuscha ze strzałą.
Marcin: To prawda, zawsze lubiłem się wyróżniać. Generalnie uwielbiałem sprzęt. Lubiłem jakość, technologię i już w tamtych czasach, gdy o to było trudno, starałem się nadążać za trendami. Tata okresami pracował w Niemczech i pamiętam, że zawsze przywoził nam jakiś dres czy buty. To było coś niesamowitego jak na Ostródę.
Tomek: Pamiętam swoje pierwsze korki Pumy. To był szok.
Marcin: A ja pierwsze rękawice Reuscha. Do dzisiaj pamiętam ich zapach, spałem w nich. To zamiłowanie przekładało się na to, że przed każdym meczem musiałem mieć wyczyszczone buty i wyprane rękawice. Gdyby nie pasja, chyba to wszystko by się nie udało.
Wasze sklepy nie mają być tylko sklepami, ale bardziej miejscami spotkań. Skąd ten pomysł?
Tomek: Tak było z naszym pierwszym sklepem w Olsztynie. Jego powstanie wynikło z tego, że wszyscy piłkarze, trenerzy i prezesi z Olsztyna i z dalszej części województwa byli zmęczeni przyjeżdżaniem do Ostródy. Trochę to na nas wymusili.
Marcin: Wyszliśmy naprzeciw klientom, by mieli bliżej, a druga rzecz była taka, że pojawiła się pierwsza konkurencja w Olsztynie. Było „teraz albo nigdy”.
Tomek: I to nie był zwykły sklep. Głównym celem oczywiście była sprzedaż, ale tam ciągle było pełno ludzi – piłkarze spędzali tam wolne chwile, przychodzili „pokitować”. Była słynna kanapa, później wstawiliśmy telewizor. Stworzyliśmy tam fajny klimat, ciężko było to zostawić. Ale Olsztyn stał się kolebką tej idei, że to ma być miejsce spotkań. Puławska w Warszawie to oczywiście inny wymiar, ale główna zasada jest podobna. Czasami pracować zaczynałem dopiero po powrocie do domu, bo wcześniej zajmowałem się klientami – ktoś chciał się zwierzyć, pogadać o problemach z trenerem i okazało się, że bardzo ważne są te relacje.
[Dołącza do nas Marek, najmłodszy z braci].
Marcin: To nie jest ustawione!
Marek, to może powiedz od razu, jak wyglądało twoje granie w piłkę.
Marek: Granie to za dużo powiedziane…
Było!
Marcin: Mama zawsze mówiła, że mamy być skromni.
Marek: Bardziej pasuje, że byłem w piłkarskiej szatni od najmłodszych lat i trochę liznąłem seniorskiej piłki. Skończyłem na etapie siedzenia na ławce w trzeciej lidze w Sokole Ostróda.
Tomek: Po zerwaniu więzadeł krzyżowych w obu kolanach.
Marek: Cztery razy byłem cięty. Pierwsza kontuzja przydarzyła mi się w wieku 16 lat. Wróciłem po dwóch latach i po trzech operacjach. Drugie kolano poszło, gdy miałem 22 lata.
Tomek: Musieliśmy go przekonywać, żeby już dał sobie spokój i nie grał. Wiadomo było, że po takich perypetiach profesjonalistą nie zostanie i szmalu z tego nie będzie. Za duże ryzyko.
Marek: I przerzuciłem się na bieganie.
Powiedzcie, jakie macie plany na najbliższą przyszłość i trochę dalszą.
Marcin: Najważniejsza na ten moment jest stabilizacja. Cieszymy się, że ten rozwój jest tak ogromny i dynamiczny, ale z drugiej strony generuje to wiele pytań, zagadek i takich sytuacji, przy których musimy błyskawicznie reagować na różne sprawy. Na razie – nieskromnie mówiąc – udaje nam się podejmować trafne decyzje. Ujmę to tak – musimy utrzymywać pozycję lidera ekstraklasy w naszej branży, ale wypada sobie podnosić poprzeczkę, dlatego myślimy o tym, by zagrać w Lidze Mistrzów. Szukamy wzmocnień, trenujemy i zobaczymy co to da na europejskich stadionach.
Wszystko ładnie-pięknie, ale przez te 17 lat musiały być też jakieś wpadki.
Marcin: Do głowy przychodzi mi uruchomienie nowej odsłony naszego sklepu internetowego w 2013 roku. W pierwszym dniu sprzedaży wszystkie ceny na stronie wynosiły… zero złotych. Coś tam nie zagrało. Klienci zaczęli wrzucać do koszyków wszystko, co popadło i mieliśmy problem, by się z tego wykręcić, bo trzeba było poprosić ludzi o to, by anulowali te transakcje.
Tomek: By byli ludźmi! Był jeszcze kontener chińskich butów, który zamówiliśmy.
Marcin: Testowe modele leżały świetnie, a później co najmniej co druga para była do zwrotu, bo zrywała skórę z pięt do mięsa. Musieliśmy w domu z mamą, tatą i żonami przerabiać każdą parę.
To, że jest to rodzinna firma, ma duży wpływ na wasz sukces?
Marcin: Większość podręczników mówi, żeby tego nie robić. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. U nas jest inaczej, bo mamy świetne relacje i duże zaufanie. Każdy jest inny, ale łączy nas chęć zwycięstwa i pozytywna atmosfera, którą staramy się zarażać resztę. Jestem szczęśliwy, że mogę tworzyć taką drużynę z braćmi i zaufanymi ludźmi, o których też nie wolno zapominać. Dziś jestem w stanie z zamkniętymi oczami powierzać konkretne zadania konkretnym osobom i nie muszę się martwić, czy to zostanie zrobione i czy będzie zrobione dobrze. Jest przekonany, że to będzie najwyższy level. Tu jest moja druga rodzina i drugi dom.
Wojtek: Problem jest tylko na imprezach rodzinnych, bo zazwyczaj znikamy gdzieś w kącie i omawiamy sprawy firmowe. Albo gdy żona pyta się mnie, co u Marcina, Tomka czy Marka. Wracamy razem z Warszawy, gadamy całą drogę, ale… nie wiem co u nich, bo rozmawiamy głównie o firmie.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI