Kante wychodzi sam na sam przy stanie 1:1. Wypuszcza piłkę obok Kelemena, Słowak ucieka z rękami, ale Kante wywraca się o powietrze. Sędzia Złotek daje się nabrać, wskazuje na wapno. Po około dwóch minutach zamieszania zmienia jednak decyzję. Czy należy pogratulować VAR, które znowu pomogło podjąć właściwej decyzję? Być może, problem w tym, że VAR na tym meczu miało nie być.
O tej decyzji będzie się jeszcze długo mówić, znacznie dłużej niż o samym spotkaniu. Nie znamy w tym momencie prawdy, potrzebne jest dochodzenie, natomiast wyglądało jakby arbiter skonsultował się z kimś, kto widział powtórkę. I chciałoby się przyklasnąć, bo udało się dzięki temu uniknąć błędu, który mógł wypaczyć wynik, a nagrodzić ordynarnego oszusta. Niemniej w tym momencie zaczyna się niezły kociokwik: jeśli okaże się, że ktoś z zewnątrz pomógł Złotkowi, Wisła Płock będzie miała podstawy aby podważyć prawidłową decyzję.
Epilog tego meczu może być ciekawszy niż sam mecz, ale nie znaczy to, że ten stał na słabym poziomie. Solidna ligowa dawka emocji bez wielkich fajerwerków, ale i bez zawodu. Zawód mogą oczywiście odczuwać fani Wisły, którzy mimo zimna wybrali się na stadion. Lista tych, którzy zawiedli, jest długa. Skrzydła, które nie raz niosły już płocczan do zwycięstwa, tym razem były podcięte – Michalak nie nadążał za własnymi pomysłami, Merebaszwili osiągnął poziom 18 jeźdźca bez głowy. Jak dodamy do tego, że grę Vareli najlepiej określiłaby wariacja na temat przyśpiewki „Manuela za Mięciela”, a Rasak był synonimem nieśmiałości, to stanie się jasne, że nie miał kto ciągnąć tej gry. Szarpał się Furman, ale wystarczyło na dobry dorzut na głowę Łasickiego.
Kante był dzisiaj sabotażystą pierwszej wody. W ostatnich minutach walczył za trzech, próbował być wszędzie, ale wcale nas to nie dziwi – nic tak nie zmotywuje jak świadomość, że zawaliłeś mecz. O akcji w ofensywie mówiliśmy – wystarczyło, że po prostu grałby w piłkę, próbował kiwać, strzelać, a miał wielkie szanse zostać bohaterem. Zamiast tego postawił na teatrzyk i wyszło jak wyszło. A przecież wcześniej podarował Jadze rzut karny udowadniając, że nawet stanie w murze da się spieprzyć. Wyskoczył machając łapami jakby robił pajacyka na w-fie i odbił ręką strzał Wlazły, a potem Novikovas wykorzystał jedenastkę. Nie powiemy, że była to bramka z niczego, bo trzeba docenić świetny rajd Frankowskiego, który doprowadził do stałego fragmentu gry – Stefańczyk tak rozpaczliwie próbował gonić świeżo upieczonego kadrowicza, że mało nie porwał mu portek.
Niech nikt nie sądzi jednak, że Kante podał Jadze zwycięstwo na złotej tacy – nie, goście zagrali solidny mecz. Wypracowane, wyszarpane na ciężkiej szychcie zwycięstwo, jakie trzeba szanować, szczególnie, że tym samym Jagiellonia wygrała na wyjeździe pierwszy mecz od połowy sierpnia. Nie da się nie zauważyć, że ekipa Mamrota nabiera wiatru w żagle, coraz lepiej rozumie filozofię szkoleniowca i widzi, że przynosi ona efekty. To, że regularnie wyróżniają się Cernych, Novikovas, Romańczuk czy Frankowski nie zmienia ani na jotę faktu, że w Jadze widzimy monolit. Nikt tu nie gwiazdorzy, poszczególne tryby zazębiają się ze sobą. Jagiellonia maszyną do wygrywania nie będzie, bo nikt w lidze nie ma takich papierów, ale coś nam mówi, że wzięła ostatnio całkiem skuteczne lekarstwo na własną chimeryczność.
[event_results 377076]