Kiedy ostatni raz Bartosz Kapustka wybiegał w pierwszym składzie na mecz ligowy żył tak naprawdę w innej rzeczywistości. To był – uwaga – sezon 15/16, Cracovia podejmowała Lechię w meczu o europejskie puchary. Potem pamiętamy: błysk na Euro, transfer do Anglii i cierpienie w Leicester, następnie niewyraźny początek we Freiburgu. Jednak dziś Polak nareszcie dostał dużą szansę i z niej skorzystał.
Przede wszystkim Kapustka miał takie momenty na boisku, kiedy dokładnie zaznaczył swoją obecność. Głównie mowa tu o strzale w poprzeczkę – Polak uderzył z lewej strony, minimalnie niecelnie, piłka odbiła się od obramowania i wyszła w pole. Choć ostatecznie korzyści zespołowi to nie przyniosło, Polak nie zmarnował idealnej sytuacji po zespołowej akcji, tylko właściwie sam ją sobie wypracował. Dalej: pomocnik mógł, a wręcz powinien mieć co najmniej dwie asysty, jednak w beznadziejnie nieskuteczny był Petersen. Polak zgrał mu głową i napastnik wyszedł sam na sam, mając masę czasu, jednak uderzył tragicznie, wprost w Fahrmanna. Jak Kapustka posłał mu podanie ze skrzydła, to Petersen był spóźniony. Ładnie ujął to Tomek Zieliński, mówiąc, że obaj panowie nie siedzą koło siebie w szatni, bo niezbyt się rozumieją.
Pokazał więc Kapustka konkrety w ofensywie i naprawdę dawał radę – miał krótkie chwile, kiedy znikał, ale ogólnie był ruchliwy, waleczny, chętny do grania i pokazał kolegom, że można z nim współpracować. Co na minus? Przy bramce dla Schalke dopuścił do strzału, który po rykoszecie szczęśliwie wpadł do bramki.
Bo tak, Freiburg – choć miał sporo okazji – przegrał z Schalke 0:1, ale taka jest cena nieskuteczności, choćby wspomnianego Petersena. Jednak Kapustka może spojrzeć w przyszłość z większym optymizmem.
Fot. FotoPyk