Zagłębie Lubin to fajna drużyna. Mądrze budowana, z miejscem dla Polaków, z miejscem dla młodych Polaków, z ciekawymi piłkarzami, którzy wkrótce dostaną oficjalne powołanie (Świerczok), czy takimi, którzy o sile reprezentacji mogą stanowić w przyszłości. I właśnie to Zagłębie Lubin tarabani się przez całą Polskę do Białegostoku tylko po to, by obwieścić wszystkim, że z tego zbioru fajnych piłkarzy na sam wierzch wychodzą…
a) facet, któremu można byłoby nadać tytuł „technik elektryk” gdyby nie fakt, że mylnie kojarzy się on z techniką (Todorovski),
b) facet, który w obecnej formie w ekstraklasie odnalazłby się wyłącznie w Niecieczy, robiąc za stojącego przed stadionem betonowego słonia (Guldan),
c) facet, który długo naprawiał błędy kolegów, ale w końcu zapytał sam siebie „ile można?” i w pewnym momencie meczu wziął wolne (Jach).
Napisalibyśmy pewnie, że Zagłębie prezentowało dziś w obronie kryminał, ale tak drastycznych scen nie ma chyba nawet w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Ledwie się mecz zaczął, a Lubomir Guldan – człowiek o zwrotności tira – stwierdził, że szarżującego Cernycha może zatrzymać po prostu przystając w miejscu. Taktyka o dziwo okazała się niesłuszna, plan taktyczny Słowaka nie przewidział, że Cernych może minąć go z lewej bądź prawej strony – Litwin właśnie w ten sposób znalazł się oko w oko z bramkarzem i dopełnił formalności. Lubinianie mimo szybkiej bramki w plecy nie zrażali się: dalej w swoim stylu budowali akcje, dalej próbowali się przedrzeć. Ledwie dwie minuty po golu piłkę-marzenie do Świerczoka posłał Pawłowski – napastnik nieznacznie się jednak pomylił.
Zagłębie grało w piłkę, a Jaga czekała na kontry i pomyłki Guldana czy Todorovskiego, co przy tej dyspozycji defensorów było świetnym pomysłem na grę. Strategia wypaliła – wystarczyło, że Romanczuk posłał lagę do przodu, a tam Cernych jak dziecko ograł Guldana i wyłożył piłkę Świderskiemu, za którym Todorovski oczywiście nie zdążył. 2:0.
Po przerwie wszystko dalej wyglądało tak, jak do tej pory: Jaga wciąż wyprowadzała kontry (groźne), a Zagłębie próbowało pozycyjnie (nieskutecznie). Przebłysk piłkarskiej perfekcji gości przyszedł w najlepszym możliwym momencie – gdy mecz już zaczął siadać. Woźniak idealnie wbiegł ze skrzydła w wolną strefę, Matuszczyk zagrał mu równie idealną piłkę i Świerczok strzelił tak jak trzeba pomiędzy obrońcami, po tym jak Woźniak okiwał Kelemena. Zagłębie zostało utrzymane przy życiu, choć nie do końca wiedziało, co z tym zrobić: zgasł Pawłowski, Jagiełło nie przypominał siebie z najlepszych meczów, Stokowiec sięgnął nawet po odstawionych na boczny tor Mazka czy Janusa, ale ci prochu nie wymyślili. W pewnym momencie jedynym, który miał pomysł na grę był Świerczok – z braku opcji zaczął trochę grać pod siebie, a swoją frustrację wyładował chamskim nadepnięciem na Romanczuka po nieudanym strzale. A Jaga? Jaga zgodnie z założeniami stawiała na kontry, kontry, kontry. I jedną bramkę jeszcze strzeliła, gdy do podania Novikovasa sprintem pobiegł Frankowski, Jach stwierdził, że nawet nie ma sensu do tego wracać. Frankowski zachował się w tej sytuacji tak jak inny Frankowski, którego pamiętają w Białymstoku: podcinką nie dał szans bramkarzowi.
Ogólnie rzecz biorąc to jeden z lepszych meczów w wykonaniu Jagi w tym sezonie i – co dla nas, postronnych widzów, najważniejsze – jeden z najbardziej efektownych. To dobrze, bo Jaga zbyt często w tym sezonie próbowała nas przekonywać, że jest drużyną stworzoną głównie do męczenia buły.
[event_results 375486]
Fot. FotoPyK