W Gironie już przed sezonem mówili, że może i piłkarsko nie są w La Liga – delikatnie rzecz ujmując – potęgą, ale entuzjazmem i zaangażowaniem nikt nie jest ich w stanie pobić. Do tej pory przekonało się już o tym choćby Atletico, które w premierowej kolejce tego sezonu przyjęło dwie sztuki od beniaminka i wracało nie z trzema, a z zaledwie jednym punktem. Dziś natomiast na własnej skórze bardzo mocno czupurność Girony odczuł mistrz Hiszpanii, madrycki Real.
Inne opcje niż trzy punkty dla Królewskich zwyczajnie nie istniały. Real pogubił zbyt wiele „oczek” po drodze, za często rozczarowywał, by mógł sobie pozwalać na kolejne wpadki. Nie, jeśli chciał sobie pozostawić jakikolwiek margines błędu „na zaś”. Wpadka oznaczała odjazd Barcelony na dystans możliwy do odrobienia już nie w dwóch, a w trzech idealnych dla Los Blancos kolejkach.
Wpadka jednak mimo to się zdarzyła. I to zdarzyła się w sposób, który jest absolutnie nie do przyjęcia. To nie było tak, że Real napierał Gironę nieustannie, od pierwszej do ostatniej minuty, a gospodarze wyszli z dwiema kontrami i wycisnęli je jak cytrynę. Nie. Najlepszą sytuację, która nie skończyła się trafieniem, stworzyła sobie Girona, gdy strzałem głową, lobując efektownie Kiko Casillę, w słupek trafił Portu. Ba, drugą najlepszą także stworzyli sobie gospodarze. Również w słupek trafił jednak Pablo Maffeo.
Druga ze wspomnianych sytuacji skończyła się zresztą… golem dla Realu. Szybciej niż Girona zdążyła się pozbierać po zmarnowanej szansie na prowadzenie, Real wyprowadził kontrę zakończoną golem Isco. Gdyby trenerem Realu wciąż byłby Jose Mourinho, mógłby odpalić stoper i z uznaniem spojrzeć na wyświetlony na ekranie wynik. Wszystko, od początku do końca, wydarzyło się w okamgnieniu.
Królewscy nie byli jednak w stanie pójść za ciosem. Gdy wydawać by się mogło, że to Girona będzie się musiała otrząsnąć i przestawić na zupełnie nowy plan gry, to gospodarze lepiej zaadaptowali się do boiskowych wydarzeń. Zapowiadano przed spotkaniem, że będzie ono wielkim świętem. Słychać było zresztą z trybun, że starcie z drużyną z Madrytu nie da się zaszufladkować jako kolejna ligowa potyczka. I piłkarze się do tego dostosowali. Grali z polotem – oczywiście w ramach umiejętności – i z ogromnym zaangażowaniem. Tak, jakby to miał być najważniejszy mecz w ich życiu. Jakby grali o zwycięstwo w Champions League.
Ligi Mistrzów nie wygrali, spotkanie z jej niedawnym zwycięzcą – już owszem. Real dał rywalom tak wiele okazji do skarcenia siebie, że zwyczajnie nie wypadało nie skorzystać z tak wielkiej niefrasobliwości hiszpańskiego giganta. Raz – gdy Stuani przedarł się między dwoma obrońcami Królewskich. Dwa – gdy strzał z narożnika pola karnego Maffeo tuż przed linią bramkową do celu skierował Portu, uniemożliwiając wybicie piłki last minute przez któregoś ze stojących w bramce zawodników.
Real nie miał prawa się nawet potknąć, a wyrżnął się na tej przeszkodzie i poleciał prosto na twarz. I choć po finale Superpucharu Hiszpanii, w którym Królewscy wbili w ziemię Barcelonę wydawało się, że taki scenariusz jest niemożliwy, po dziesięciu ligowych kolejkach zeszłoroczni mistrzowie kraju są już osiem punktów za ich największym rywalem.