Kiedy słyszy się hasło „1974”, skojarzenia są naturalne: Górski, mundial, medal. Dla kibiców siatkówki tamten rok najbardziej kojarzy się jednak nie z RFN, ale dalekim Meksykiem, gdzie drużyna Huberta Wagnera zgarnęła pierwszy dla Polski tytuł mistrza świata. Ostatni, decydujący mecz z Japonią, odbył się właśnie 28 października. To dobra okazja, żeby cofnąć się do lat 70., bo tamten turniej to w ogóle był niezły… Meksyk. – Powiem tak: dzisiejsi zawodnicy nie zrobią połowy tych zabaw, które my wtedy odstawiliśmy – wspomina członek złotej drużyny Zbigniew Zarzycki.
***
Wiele osób pukało się głowę. Jak to? 32 lata, żadnego doświadczenia trenerskiego i taka odpowiedzialność? Nominacja Huberta Jerzego Wagnera na trenera reprezentacji Polski w 1973 roku była szaleństwem, ale być może właśnie tego było potrzeba po niewypale na igrzyskach w Monachium, gdzie kadra skończyła na kiepskim dziewiątym miejscu. Mimo, że na „świeżaka” nosem kręcili nawet niektórzy czołowi reprezentanci, to postanowiono zaryzykować.
W końcu już za rok miały odbyć się mistrzostwa świata, a na horyzoncie powoli pojawiały się też igrzyska olimpijskie w Montrealu.
***
Przed mundialem w Meksyku „Kat” zagonił swoje dzieci najpierw do Zakopanego, ale to była dopiero rozgrzewka przed większymi męczarniami. Prawdziwy wycisk dał im podczas długiego zgrupowania w Font Romeu w południowej Francji, gdzie ganiał zawodników po górach na wysokości blisko 2 tys. metrów. Chodziło o to, żeby siatkarze wytrzymali później granie w podobnych warunkach za oceanem. Nie bez znaczenia było to, że Wagner sam znajdował się w drużynie, która poleciała na igrzyska olimpijskie w Meksyku w 1968 roku. Na koniec zaaplikował im jeszcze obóz w Cachkadzorze w ZSRR, gdzie warunki – delikatnie mówiąc – dalekie były od optymalnych.
– Dzisiaj w takich pewnie nikt nie chciałby trenować. Ale cała tamta praca dała efekty, meksykańskie wysokości nie były dla nas później problemem. Rosjanie w niektórych meczach musieli „podpierać się” amoniakiem, a my graliśmy – mówi Weszło Ryszard Bosek, członek tamtej drużyny.
W pierwszej rundzie mistrzostw los skojarzył Polaków z Egiptem, Stanami Zjednoczonymi i ZSRR. Na rozgrzewkę dostali „Faraonów” i był to mecz bez historii – 3:0 (15:3, 15:6, 15:5). Z USA było już znacznie ciężej, ale wygrana 3:1 dała drużynie awans do drugiej rundy. Na koniec w takim samym stosunku udało się też pobić w „politycznym” meczu Związek Radziecki.
W drugiej fazie drużyna szła jak taran. Po 3:0 zlała najpierw NRD (wtedy jeszcze aktualnych mistrzów świata i wicemistrzów olimpijskich) oraz Belgię. W tych meczach rywalom tylko w jednym secie udało się wychylić głowy powyżej dziesięciu punktów.
W ostatniej serii spotkań tej fazy rywalem miała być drużyna gospodarzy. To też miał być mecz bez historii, ale jak się później okazało, został on zapamiętany na lata.
***
Polacy mieli przehandlować ten mecz.
Układ był prosty: nasi mieli już pewne miejsce w rundzie finałowej (grało w niej sześć zespołów), dlatego przedstawiciele federacji meksykańskiej zaproponowali im pieniądze za podłożenie się. Oferta była całkiem kusząca z jeszcze jednego względu – porażka Polaków automatycznie sprawiała, że z imprezy odpadała dużo mocniejsza przecież ekipa NRD. Hubert Wagner poinformował o tych ustaleniach kilku starszych, kluczowych zawodników, a więc kiedy drużyna zaczęła mecz, nie wszyscy gracze byli wtajemniczeni. Dzięki temu spotkanie miało nie wyglądać jak czysta komedia. Ale Polacy, którzy niby wyszli na parkiet po porażkę i ponoć całkiem spore pieniądze, ostatecznie jednak wygrali 3:1. Dlaczego deal się posypał?
Pytam o to Ryszarda Boska, który grał w tym meczu.
Wiedział pan o tamtym układzie?
Byłem w gronie tych wiedzących.
Gracze NRD podejrzewali, że możecie odpuścić ten mecz?
Tak, w pewnym momencie zaczęli krzyczeć, że to skandal. Zresztą z daleka było widać, że to dmuchana sprawa, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zakładał naszej przegranej z Meksykiem. Mecz wyglądał początkowo trochę dziwnie. Wszyscy wtajemniczeni kombinowali – ja też – ale chłopaki, którzy o niczym nie wiedzieli, grali akurat tego dnia dwa razy lepiej niż zwykle.
Co więc zmieniło się w trakcie gry?
Już przed meczem zrobiła się trochę dziwna atmosfera. Dlatego w pewnym momencie – mimo jakiejś tam umowy – Jurek zdecydował, że zaczynamy grać normalnie. Wie pan, żebyśmy chcieli się podłożyć, to oni daliby radę wygrać. Zdecydowaliśmy jednak inaczej, bo różnica poziomu była zbyt duża. To byłoby ordynarne oddanie meczu i nie wiadomo, jakby to się później dla nas skończyło. Myślę, że to była dobra decyzja.
Jaka była reakcja gospodarzy? Jakby nie było, nie wywiązaliście się z umowy.
Wiem, że późniejszy prezydent FIVB Ruben Acosta (wtedy szef federacji meksykańskiej – red.) trochę był za to obrażony.
Ale przygód podczas meksykańskich mistrzostw było więcej. Kolejna nie należała już jednak do kategorii zabawnych, ale strasznych. W niezłe tarapaty wpadł bowiem sam Hubert Wagner. Tę historię w szczegółach opowiedział w książce „Kat” (autorstwa Krzysztofa Mecnera i Grzegorza Wagnera) jego ówczesny asystent Andrzej Warych. Zacytujmy ten fragment, bo warto:
– „Jurek Wagner i Edek Skorek poznali dwie dziewczyny, bliźniaczki, zawodniczki reprezentacji gospodarzy. (…) Po powrocie na półfinały i finał do stolicy Jurek umówił się ze swoją dziewczyną w samochodzie albo w parku, szczegółów nie pamiętam. Pamiętam za to, że przyjeżdżamy na popołudniowy trening, a Jurka nie ma na hali. To do niego zupełnie niepodobne. Trudno powiedzieć, czy ta dziewczyna miała powiązania z mafią chłopaka, czy też wydarzyło się coś innego. W każdym razie na tej ich randce pojawili się mafiosi, wsadzili Jurka do samochodu i wywieźli 20 kilometrów za miasto. Wracamy z treningu i patrzę, że Jurek siedzi w pokoju, poobijany, z zakrwawionymi stopami. Opowiadał, że kiedy jechali tym samochodem, stanęli za miastem na sikanie. Herszt porywaczy zdejmował marynarkę i Jurek wykorzystał ten moment. Boso po kamieniach ile sił w nogach, pod ostrzałem z pistoletów uciekł. Po kilku godzinach dotarł do hotelu. Zdecydowaliśmy, że trzeba o całej sprawie poinformować kierownictwo ekipy. (…) Dostał osobistą ochronę, aby nie doszło do większej afery”.
Pojawił się nawet pomysł, żeby ze względów bezpieczeństwa drużynę w decydujących meczach poprowadził już sam Andrzej Warych, ale ostatecznie tak się nie stało.
***
W trzeciej, finałowej rundzie mistrzostw, na drodze Polaków znów stanęli zawodnicy ZSRR. I znów dostali po głowach, chociaż tym razem mecz był bardziej zacięty i skończył się dopiero po pięciu setach. W takim samym stosunku wagnerowcy pokonali następnie Czechosłowację i NRD. To wtedy zaczęto mówić, że nasza drużyna w piątych partiach jest nie do zajechania. Po latach siatkarze sami wspominają, że mogli wtedy grać nawet i cztery godziny.
– Panowało przekonanie, że z Polską 3:2 nikt nie wygra – wspomina w rozmowie z Weszło Zbigniew Zarzycki. – Później któregoś razu oglądałem powtórki tych meczów i patrzyłem na siebie biegającego w tych krótkich majtkach i za małej koszulce. Śmiesznie to wyglądało, jak my w piątym secie biegaliśmy i śmialiśmy się, jakbyśmy dopiero co wyszli na prezentację. Dawaliśmy przeciwnikom do zrozumienia, że nie dadzą nam rady. Oni byli zmęczeni, a my cieszyliśmy się, że to piąty set. Oni się bali, a my wierzyliśmy. Tak było ze wszystkimi wielkimi drużynami, z którymi wygrywaliśmy 3:2.
Po zwycięstwie z Rumunią – już gładkim – w ostatniej kolejce czekała Japonia. Od złotego medalu dzieliło ich już więc tylko jedno zwycięstwo. Mecz zaczął się fatalnie, bo pierwszą partię wygrali rywale. Sytuację udało się jednak opanować i mimo nerwowego czwartego seta (17:15) skończyło się złotym 3:1.
***
Siatkarze Wagnera świetnie radzili sobie jednak nie tylko na parkiecie siatkarskim, ale również tym tanecznym. Mówiąc inaczej, potrafili ruszyć w balet. Kiedy po 43 latach pytamy ich o to, ci tylko się uśmiechają. – Ile się wtedy bawiliśmy? Wieczór, dzień, następny wieczór i kolejny dzień. Trwało to dosyć długo, ale było się z czego cieszyć – wspomina Ryszard Bosek.
– Powiem tak: dzisiejsi zawodnicy nie zrobią połowy tych zabaw, które my wtedy odstawiliśmy. Były różne ekscesy, ale z reguły rozsądne. Nie tak że łamaliśmy krzesła, jak jakieś zespoły bigbitowe. Taki mieliśmy charakter, ale wszystko odbywało się w odpowiednim momencie. Zresztą sami sobie wprowadzaliśmy pewien rygor. Dla przykładu, jak przed olimpiadą w Montrealu powiedzieliśmy sobie, że dwa tygodnie przed „nie ma”, to nie było – dodaje Zbigniew Zarzycki.
To, co wydarzyło się po ostatnim meczu z Japonią w Meksyku, przez lata obrosło jednak legendami. Jak pamiętają tamtą noc sami zawodnicy?
– Po wszystkim poszliśmy prosto do baru. Zabawę zaczęliśmy więc w tych strojach, w których przyjechaliśmy z meczu. Nie było nawet kąpieli, bo i nie było na to czasu – dobrze pamięta Zarzycki. – Przed restauracją stał taki meksykański wóz, ozdoba, i my nim wjechaliśmy do środka. Nikt jednak nie robił problemu, bo gospodarze bardzo szanowali reprezentacje które do nich przyjechały, a tym bardziej zwycięzców. No i tak sobie drinkowaliśmy zupełnie nie patrząc na ceny. Tyle, że następnego dnia rano przyszedł pan z baru i mówi, że musimy uregulować rachunek. Kwota była dla nas nieosiągalna! Ale mieliśmy fajnego kierownika, który chyba jako jeden z niewielu znał języki obce. I jak tylko zobaczył rachunek za alkohol, to powiedział, że to jest niemożliwe: „Nasi chłopcy nie piją alkoholu, oni tylko mleko”. I zamknął przed nim drzwi.
Inna historia związana jest z kolei z meksykańską policją, która podczas mistrzostw zapewniała drużynie regularną obstawę. Jak mówią nasi mistrzowie, z nimi w ogóle było wesoło. W pamięci utkwiła im chociażby scena, do której doszło podczas wyjazdu na jedno ze spotkań. Kiedy przed autokarem reprezentacji zrobił się korek, funkcjonariusze jadący na motorach zaczęli… kopać z całych sił w drzwi samochodów. Siatkarze byli zdumieni tym widokiem, bo wtedy w Polsce auto dla wielu było dorobkiem całego życia. Marzeniem.
Ale wracając do mistrzowskiej fety…
– Nawet wtedy towarzyszyła nam obstawa i to byli naprawdę poważni faceci, każdy z dwoma coltami u pasa – opowiada Zarzycki. – Jeden z policjantów wziął nawet udział w oblewaniu mistrzostwa, które trwało w jednym z pokoi. Skończyło się tym, że my mieliśmy jego colty, a on biedny siedział na podłodze. A na koniec chciał nam jeszcze pokazać, jak to on dobrze jeździ na motorze. Ale nikt nie zginął.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI