Uciekali się w tym meczu absolutnie do wszystkiego. Oddali ponad trzydzieści strzałów. Zanotowali ponad czterdzieści dośrodkowań. W końcówce grali na dwóch obrońców po hiperofensywnych zmianach Nielsena na Rakelsa i Gumnego na Barkrotha. Gdybyście potrzebowali dowodu na to, że gole strzela się nie tylko głową czy nogą, ale że można je zdobywać siłą woli, najlepszy dostaliście jak na tacy w 93. minucie meczu w Poznaniu.
Meczu fantastycznego, choć nie utrzymał wysokiej średniej padających w meczach w piątek o 20:30 goli. Meczu zapierającego dech w piersiach, bo obfitującego w sytuacje bramkowe, których Lech tylko sobie znanym sposobem nie umiał zamieniać na kolejne gole. – Wisła powinna się cieszyć, że byliśmy tak nieskuteczni, bo mogło tu być 10:1 – powiedział w pomeczowej rozmowie z Bartkiem Ignacikiem Maciej Makuszewski. I tak jak często wytykamy piłkarzom bajdurzenie i naginanie w swoich wypowiedziach rzeczywistości, tak niech oblicze tego spotkania oddaje najlepiej fakt, że dziś… nie wypada się z „Makim” nie zgodzić.
Kolejorz momentami wtłaczał Wisłę nie w jej pole karne, a wręcz w jej piątkę. Od 30. minuty to już nie był mecz ze zmiennymi fazami dominacji. To był autobus Wisły i jeden wielki pokaz wszelakich wariantów ataku pozycyjnego Lecha. Multum wrzutek, masa prostopadłych podań, gros wypracowanych w ten czy inny sposób sytuacji. Ba, w większości takich, którym nie brakowało ostatniego podania, tylko takich, które doczekały się odpowiedniego wykończenia.
Swoje zrobił też Michał Buchalik, niekwestionowany bohater spotkania. Wyciągał co mógł, a prawdziwego bramkarskiego hat-tricka zaliczył jeszcze w pierwszej części spotkania. Najpierw odbił bombę Makuszewskiego, później dobitkę z najbliższej odległości Jevticia, a kilka minut później – sparował piękne, techniczne uderzenie Gajosa. I bynajmniej na tym jego robota w tym spotkaniu się nie skończyła. Stawał na drodze absolutnie każdego strzału, który zmierzał w światło bramki, a gdy już skapitulował na chwilę przed dziewięćdziesiątą minutą – okazało się, że na spalonym był stojący tuż przed nim i mający wpływ na interwencję Dilaver.
Nie powiemy oczywiście, że Buchalik w pojedynkę bronił wypracowanego dzięki znakomitemu początkowi spotkania prowadzenia Wisły. Tego, które dał niezawodny Carlitos po bajecznej asyście Wojtkowskiego. Ściągnięty z RB Lipsk pomocnik związał dwóch obrońców Lecha, sprawił, że kompletnie zgubili w tej akcji piłkę. Odnaleźli ją, gdy już nieuchronnie, po płaskim strzale Hiszpana zmierzała do siatki. Tego gola przewagi nad Lechem znakomicie bronił jak zawsze Głowacki (tylko raz dał ciała, gdy położył go Gajos – wtedy ratował Buchalik), poświęceniem imponował Sadlok, a Arsenić naprawdę godnie zastąpił Ivana Gonzaleza.
To wszystko jednak nic przy Vullnecie Bashy. Jeżeli defensywny pomocnik mający w arsenale głównie wślizg, odbiór i podepchnięcie, może rozegrać spektakularny mecz, to Albańczyk był niego momentami bardzo blisko. Szczególnie zaimponował nam, gdy zaliczył przechwyt w okolicach narożnika boiska, tuż przy polu karnym Lecha. Nie opuścił swojej pozycji w środku pola bezmyślnie, tylko ruszył wyczuwając szansę na odbiór i jak postanowił, tak swój cel zrealizował do samego końca. I choć zainicjowana tym samym akcja skutku nie przyniosła, Basha zdecydowanie urósł w naszych oczach.
I jego, i Buchalika, i całej reszty wiślaków wysiłki zostały jednak zniweczone w 93. minucie, gdy najsłabszy z drużyn Białej Gwiazdy Perez za krótko wybił piłkę po wrzutce Majewskiego. Poprzedzonej rajdem, jakiego po harującym cały mecz pomocniku byśmy się chyba nie spodziewali. Futbolówka wylądowała pod nogą Darko Jevticia, który dopiero ostatnią z kilkunastu (kilkudziesięciu?) sytuacji Lecha potrafił zamienić na gola pewnym, płaskim strzałem. Dokonał tego, czego wielokrotnie próbowali czy Makuszewski, czy Majewski, czy przede wszystkim piekielnie nieskuteczny Gytkjaer. Nie zliczymy dokładnie, z ilu asyst obrabował dziś swoich kolegów, ale samego Kostewycza – lekko z trzech.
Również dlatego Lech ostatecznie tylko zremisował. Mimo że po miernym pierwszym pół godziny, przez kolejnych kilkadziesiąt miał masę okazji, by Wisłę sprowadzić do parteru i lać bez opamiętania. Mamy zresztą wrażenie, że ten wynik boli niesamowicie i jednych, i drugich, pali żywym ogniem. Kolejorza – bo mógł zanotować najbardziej okazałą wygraną sezonu, a tylko zremisował. No i Wisłę – bo mogła z tak trudnego terenu wywieźć punkt, a brakło jej do tego jakichś dwudziestu sekund.
[event_results 373043]
fot. 400mm.pl