Lato 2005. Jako świeżo upieczony maturzysta i mega fan NBA (z workiem marzeń, ale dość małym doświadczeniem w dziedzinie ogólnego radzenia sobie z prasowaniem koszul i robienia śniadań), ewakuowałem się z ukochanej Warszawy do Nowego Jorku nie za chlebem, ale za chęcią posiadania najlepszej koszykówki na świecie na wyciągnięcie reki.
Październik 2017. Mija ponad 12 lat od przeprowadzki. Miłość do NBA nie zmalała… W sumie to nie powinno być dziwne, bo nadal pamiętam czasy Wizji Sport, TVP, nieprzespanych nocy i “hej, hej, tu NBA” Szaranowicza. Niemniej jednak gdyby ktoś w 2005 powiedział mi, że przez ponad dekadę będę świadkiem takiej brazylijskiej telenoweli, jaką są do tej pory New York Knicks, to chyba wysłałbym go na Mokotów zapytać chłopaków “w bramie”, gdzie znajduje się stadion Polonii. Ciężko patrzy się na to, co dzieje się tutaj w MSG od lat – management, brak wyników, niedzielni turyści cykający fotki, a zarazem nie mający pojęcia gdzie są, ile przepłacili u koników pod halą oraz jaki sport oglądają. W związku z kompletną koszykarską żenadą w mieście, które przecież od zawsze uznawane jest za mekkę tego sportu, często zdarza mi uciekać w inne rejony kraju, gdzie można złapać NBA za nogi niekoniecznie wydając $100 za miejscówki pod dachem. I tak było teraz, przy okazji dość intensywnego, służbowego wyjazdu do Bostonu, czyli Europo-Irlandii w USA.
Plan, żeby wpaść w środowy wieczór na home season opener Celtics, miałem od dawna, bo w sumie to już tam kilka lat nie byłem. Irving, Hayward, Horford – myślę sobie, że to będzie kapitalny mecz. Kiedy po skończeniu wszystkich spotkań we wtorek poszedłem do baru obejrzeć otwarcie sezonu Cavs – Celtics, wszyscy siedzący obok zamarli już na początku. Ale że jak to, że Gordon Hayward, ich nowa wschodząca gwiazda, od razu złamała nogę? Szok, niedowierzanie i zwątpienie. “Celtics are done” usłyszałem od gościa obok, który swoją drogą wyglądał jeszcze na mocno wczorajszego.
Następnego dnia w czasie lunchu zadzwonił do mnie znajomy pracujący na stałe w NBA. Powiedział, że akurat jest w Bostonie, bo robi badania na temat… najpopularniejszego żarcia w halach NBA. Kiedy usłyszałem że ma discount na bilety na dolnym poziomie, miałem tylko jedną odpowiedź: “fuck yeah bro”! No więc po mojej pracy odbyliśmy szybki pre-game w lokalnym barze kilka minut od hali i byliśmy gotowi na podbijanie świata. Zanim poszliśmy na mecz, moją uwagę przykuła tytułowa strona lokalnego “Metra” i oczekiwania, przed którymi będzie w Bostonie stała największa gwiazda Celtics, czyli świeży przybysz od LeBrona z Cleveland, Kyrie Irving. “Make Kyrie MVP” (co prawda nie again, ale podobieństwo do hasła Trumpa jest mocno widoczne). Chciałeś mieć swoją drużynę? Proszę bardzo, a teraz radź sobie z presja chłopaku.
No dobra, czas się zbierać, kupiliśmy małpeczki na drogę, pół mili piechotą i jesteśmy.
Zawsze uważałem TD Garden za okazały budynek. Jak wspomniałem wcześniej, minęło kilka lat od mojej ostatniej wizyty, więc teraz przeżyłem dość spory szok widząc jakieś dziwne rusztowanie przed głównym wejściem do hali. Brian wytłumaczył, że NBA postanowiła więcej zarobić, zatem będą tam budować niemały wieżowiec. WTF? Ja rozumiem, że robimy z ligi produkt marketingowy, ale bez przesady. Wyobrażacie sobie, jak to będzie wyglądać? Ma tam powstać hotel połączony z bezpośrednim wejściem do hali (żeby VIP-om główki nie zmokły), nightclubem (żeby Zach Randolph miał gdzie iść po meczu) i spora sala konferencyjna (żeby Brian Scalabrine miał gdzie podpisywać autografy).
Na godzinę przed początkiem meczu wrzawa pod halą jest niemała. Poza utrudnieniami w związku z placem budowy, tuż obok TD Garden dominuje zieleń: zarówno ta na koszulkach, jak i ta palona. Poza tym, a to jakiś przypadkowy gość nagim torsem nieźle wyciska na bębnach, a to ktoś robi awanturę w lokalnym alkoholowym (trzeba było zakupić nowy prowiant, bo nasze miniaturki nie zrobiły roboty), a to banda koników próbuje kupić ode mnie bilety za $10, ale pomimo że ja, jednak turysta w Bostonie jestem, to nabrać się nie dam. Wracając do cen biletów: zazwyczaj pierwszy mecz sezonu jest znacznie droższy niż wszystkie inne. Brian załatwił mi bilet zniżkowy dla pracowników NBA (tak przynajmniej twierdził), w związku z tym nie wiem, ile tak naprawdę był wart, brak ceny możecie zobaczyć na fotce później. Kiedy jednak przed samym skończeniem miniaturek i wjazdem na hale sprawdzałem SeatGeek i Stubhub, podobne wejściówki w mojej sekcji chodziło po około $120-150 za sztukę.
Zanim wejdziemy do hali, robimy szybki postój w sklepie z pamiątkami, żeby sprawdzić, co teraz najlepiej się w nim sprzedaje. – I can give you 50% discount here bro – Brian mówi do mnie jakbym już miał w Bostonie zamieszkać i ubierać tę ich zieleń codziennie. Ogólnie widać bardzo, że Larry Bird to chyba jednak nigdy nie przestanie być symbolem klubu – jego koszulki cieszą się większą popularnością, niż te obecnych grajków. Warte zauważenia było jednak małe stoisko z ubraniami o dziwnej treści, która szczerze mówiąc jest jak dla mnie trochę nieelegancka. Co ciekawe, koszulki z napisem “LEBRON IS A DOUCHE” sprzedawały się szybciej niż świeże bułeczki, ale jednak mimo wszystko wolniej niż stare klasyki Birda.
Kiedy jesteśmy już na hali, otwieramy drzwi prowadzące do klatki schodowej, używanej zazwyczaj podczas ewakuacji. Nie spodziewamy się, że zobaczymy cokolwiek ciekawego, a tu niespodzianka. Jeśli matematyka mnie nie myli, to widziałem na żywo mniej więcej połowę obiektów NBA. Większość w miejscach nie zawsze widocznych dla fanów wyglądała dosyć surowo. Tutaj było inaczej – kiedy wchodziliśmy na nasz poziom, nagle zobaczyliśmy wielkie malowidło z panoramą TD Garden i mostem łączącym Boston z Charlestown.
Moim zdaniem całość tworzy efekt miodzio. To fajny element poprawiający te szarzyznę za kulisami, szczególnie jeśli musisz wspinać pod sam dach (u nas na szczęście tym razem tyle łażenia nie było, ale i tak czuliśmy zmęczenie, miniaturki dały o sobie znać). Docieramy na nasze miejsca i od razu dostrzegam niespodziankę czekającą na krzesełkach każdego fana. Szkoda tylko, że ta moja była przeznaczona raczej dla jakiegoś big daddy’ego. Rozmiaru XXL raczej na siebie nie włożę, nie zamierzam utonąć przed rozpoczęciem spotkania.
Przed samym meczem standardowo mamy hymn i prezentację zawodników. Co negatywnie mnie zaskoczyło – Celtics nie posiadają jeszcze projekcyjnej techniki 3D, która jest już dostępna w kilkunastu halach i robi mega wrażenie. Dla przykładu tutaj macie Atlantę.
Pozytywna sprawa: Marcus Smart wchodzący na parkiet i oddający głos kontuzjowanemu Gordonowi Haywardami. Koszykarz nagrał wcześniej video, na którym przemawia do nas na telebimie… ze szpitalnego łóżka. W TD Garden najpierw słychać “Im gonna be alright”, a potem wielkie brawa. Widać że to przemiły gość, strasznie smuci mnie jego historia, mam nadzieję, że wróci do sportu silniejszy, że to będzie tzw. Boston Strong. Tego hasła używa się w mieście od czasu zamachu podczas maratonu w 2013 roku.
Na początku spotkanie było dosyć wyrównane, ale dostrzegłem nerwowość ze strony przyszłego “Kinga” Kyrie, który źle penetrował lub nie trafiał z półdystansu. Także Antetokounmpo wyglądał dość niemrawo, ale z czasem wyraźnie się rozkręcał. Jak się później okazało, to było chyba najcichsze 37 pkt. (z wyjątkiem bodajże dwóch alley-oopow pod koniec), jakie pamiętam od dawna. Kiedy w końcówce trzeciej kwarty Celtics kompletnie przejęli inicjatywę i objęli kilkupunktowe prowadzenie, to w kolejne ćwiartce “Greek Freek” pokazał, kto będzie miał (być może) realna szanse na walkę o MVP w tym sezonie. Rozmontowali Boston kompletnie. 108:100 Milwaukee i tyle w temacie meczu. Mimo wszystko zieloni fani jakoś nie za bardzo wyglądali na załamanych, jak się później okazało na pocieszenie każdy dostał jeszcze po plakaciku Irvinga.
Tuż po zakończeniu meczu zauważyłem całkiem ciekawy patent u jednej z fanek siedzących rząd przede mną. Czy ktoś z was widział kiedykolwiek wcześniej taki sposób kitrania biletu? Nie wiem, czy kibicki Legii też nie używają w swoich spodniach kieszeni , ale mimo wszystko wolałbym jednak uniknąć takiego widoku podczas przyszłej wizyty w stolicy.
Jeśli chodzi o sama demografię kibiców, to Boston jest pewnego rodzaju ewenementem – około 90% widowni w TD Garden stanowią biali. Mam wrażenie, że to najmniej zróżnicowane etnicznie duże miasto w kraju. Pomyślisz, no tak, ale przynajmniej jest kulturalnie? Otóż nie ma nic bardziej mylnego, bo mam wrażenie, że to właśnie ekipa sprzątająca halę Celtics ma najwięcej do robienia po ligowych meczach. Zastanawiam się, czy można by wymyślić jakiś patent zachęcający ludzi do sprzątania po sobie? Nie wiem, może jakąś aplikację za pośrednictwem której klub zwracałby dolara za pozostawienie porządku na swoim miejscu?
Kiedy oddawałem się tym wszystkim rozważaniom, poczułem, że miniaturki zrobiły swoje. Wybrałem się więc do WC, patrzę a tam takie cudo:
Obok tego czegoś, nazwijmy to trzymaczem do piwa, znajdował się napis: “BECAUSE YOU CAN’T HOLD IT”. Parsknąłem śmiechem, a potem od razu sobie przypomniałem, gdzie jestem: to juesej, to na wszystkim można zarobić pieniądze! Może jednak powinienem zastanowić się nad patentem autosprzątania hal NBA?
UP NEXT: Firma wysyla na kalifornijski sybir… Clippers-Suns z Los Angeles, 20 października.
Z lekkim przymrużeniem oka, Michał Kaleta. Boston, Massachusetts. (bez akcentu Maxa Kolonko)
PS. Jako, że jest to mój pierwszy tego typu tekst od pięciu lat, bardzo prosiłbym o szczere komentarze – co się podoba, a co nie. Na czym skupiać w następnych częściach uwagę, o czym nie pisać, i czy w ogóle nadal pisać. Każdego rodzaju krytyka zawsze mile widziana, biorę wszystko na klatę.