Legia Warszawa postawiła przed dwoma tygodniami na innowacyjne metody motywowania piłkarzy. Krewcy kibice klubu zabawili się w coachów i dobrodusznie sięgnęli po najbardziej wyszukane środki, creme de la creme treningu mentalnego – Plaskacze Mocy. Ta niecodzienna metoda motywacyjna miała wymazać z głów piłkarzy wszystko co złe i sprawić, że ich gra odmieni się jak – nomen omen – ręką odjął. Działań kibiców w zdecydowany sposób nie potępił ani trener (opowiadając o klapsach miłości), ani klub (wydając oświadczenie, z którego nic nie wynika), mocniej zdecydował się przemówić dopiero Dariusz Mioduski.
Legia wygrała w następnym meczu z Lechią Gdańsk, więc trenerzy mentalni z “elką” na piersi mogli zbić z dumą piątki i poklepać się po plecach wołając: – Wypaliło!
Niestety nie wszystkich piłkarzy okładanie po głowie zmotywowało.
Już teraz wiemy, że Plaskacze Mocy nie podziałały np. na Dominika Nagy’a, który – ku zaskoczeniu wypłacających liście – nie stał się w oka mgnieniu drugim Vadisem. Tak jak przed klapsami grał tak sobie, tak po klapsach nie wystrzelił z formą. Nie zakładał na treningach siatki za siatką, nie przekonał w pół kwadransa do siebie skautów z Bundesligi podglądających trening przez dziurę w płocie.
Nic więc dziwnego, że w klubie pomyśleli sobie: zaraz, zaraz, to może z tym Nagy’em jest coś nie tak?
I szybko zmieniono tę myśl w konkretne działania: przeniesie Dominika Nagy’a do zespołu rezerw.
Tu i ówdzie da się usłyszeć, że absencja Dominika od pierwszego zespołu może potrwać nawet do końca rundy. Trzeba uznać to za decyzję co najmniej… ciekawą. Czy klub zapewnił piłkarzom warunki do tego, by na treningach prezentowali najlepszą wersję samych siebie? Naprawdę trudno o taki wniosek. Czy w sposób zdecydowany potępił występek kibiców, dając tym samym zawodnikom niezbędne wsparcie? Znów podobna sytuacja. Czy klub chwilę po patologicznej akcji na parkingu wyciąga konsekwencje wobec piłkarzy? Tak. Czy ma do tego moralne prawo? Chyba niekoniecznie. Albo może inaczej: niekoniecznie akurat w tym momencie.
Trudno jednoznacznie opowiadać się po którejś ze stron – bo Nagy nie tylko narzekał na sytuację z parkingu, ale też w węgierskich mediach twardo zapowiedział, że przebiera już nogami, oczekując na transfer do silniejszej drużyny niż Legia. Trzeba jednak Węgrowi przypomnieć, że na transfer nie pracuje się w mediach, a na boisku, a tu Dominik wypada ostatnio o wiele bladziej niż przed mikrofonem. Tak jak w zeszłym sezonie trafiał do siatki co 157 minut, tak teraz spędzając na boisku więcej czasu niż w 16/17 pokonał bramkarza tylko raz (no, były jeszcze pucharowe gole z amatorami z Mariehamn i drugoligowcami z Wisły Puławy, ale to nie liga). Co więcej, według portalu Ekstrastats Węgier doszedł w tym sezonie do trzy razy mniejszej liczby okazji strzeleckich.
Nikt oczywiście nie może zabronić marzyć zawodnikowi o transferze do Premier League, bądź przynajmniej ligi francuskiej, ale na ten moment łatwiejszy do uzasadnienia wydaje się transfer do III ligi, grupy 1.
Trudno uznać, że cała sytuacja jest całkowicie oderwana od jego formy sportowej, skoro ta i przed klapsami nakazywała stawiać pytania: czy Nagy (i jego kumple ze składu też, to prawda) bardziej nadają się do meczów z Zagłębiem Lubin, czy jednak GKS-em Wikielec. Czy na pewno prezentują poziom wymagany w drużynie z topu Ekstralasy, czy jednak obecnie to raczej godni rywale dla trzecioligowego Widzewa?
Nagy to nie jest przypadek Prijovicia, który poszedł na wojnę z klubem, ale to nie jest też przypadek klasycznego Klubu Kokosa, który niezmiennie uważamy za skrajną patologię. Nie jest łatwo bronić tutaj działań klubu, ale też nie jest łatwo bronić samego piłkarza. Można jedynie zastanawiać się, czy to poprawi atmosferę w klubie, i tak nieszczególnie szampańską.
No a poza tym… Jeden z nielicznych piłkarzy, jakich Legia może sprzedać za więcej niż bańkę europejskiej waluty, najbliższy czas spędzi w rezerwach. Do ustalenia, kto będzie musiał przyjąć plaskacze, jeśli wartość i przydatność Nagy’a będą dalej pikować. Nie wykluczamy żadnej możliwości.
Fot. FotoPyK