Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

12 października 2017, 18:44 • 6 min czytania 56 komentarzy

Lubię pójść z kumplami na dobry B-klasowy mecz, podczas którego bramkarz strzela samobójczego hat-tricka, a za połączenie Gullita, Tsubasy i Denilsona robi playmaker mający za sobą minutę testów w rezerwach Sokoła Aleksandrów (na lewej obronie).

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Lubię klasyczną ekstraklasową rąbankę spod znaku Górnik Łęczna – Podbeskidzie, tych awanturniczych meczów żywcem wyrwanych z powieści płaszcza i szpady (tylko bez płaszcza i szpady), gdzie co drugi zawodnik ma tyle talentu co ja w spawaniu okrętów, gdzie można podziwiać zagraniczne perełki z madagaskarskiej ligi szóstek, ale co nie przeszkadza tworzyć radosnego, choć czasem podlanego hektolitrami sarkazmu widowiska. Jak nie będzie wesoło, to przynajmniej będzie na czym ostrzyć złośliwe poczucie humoru.

Lubię mecze reprezentacji Polski, nawet wtedy, gdy ich nie lubię. Nawet gdy męczymy się z wyspą Tropico, nawet gdy byliśmy cyrkiem objazdowym grającym to w Iławie to w Wodzisławiu, gdy na tureckim wygwizdowie graliśmy ligowym składem z rezerwową kadrą kóz, gdy komentator rzucał z pasją godną lepszej sprawy “Polska od zawsze lepiej czuje się w grze z kontry”, które próbowało tylko zamaskować naszą niezdolność do wymienienia trzech podań.

Lubię Champions League, które było najprzystępniejszą w czasach dzieciństwa ligą. Alessandro Del Piero był bliższy niż Jarek Jedynak jeśli mieszkałeś na prowincji bez kablówki, a ja mieszkałem na prowincji bez kablówki, wyposażony w czternastocalowe Sanyo i telegazetę, pewny, że rano przed w-fem na korytarzu odbędzie się dyskusja godna studia trzech sklonowanych trenerów Strejlauów.

Ale najbardziej lubię mundiale. Powiedzą niektórzy, że to wielka januszada z mojej strony, bo mundial kreuje dziesiątki ekspertów w każdej klatce schodowej, na każdej bocznej uliczce małego miasteczka, na każdej wsi. Ale co tu kryć – to też część tej mundialowej magii, która sprawia, że wujo Zenek, który normalnie pyta cię “synek jak tam Siareczce idzie w pierwsze lidze?” nagle na wyrywki zna formę meksykańskich rezerwowych. Wobec mistrzostw świata nie da się przejść obojętnie.

Reklama

W 1998 obejrzałem swój pierwszy w pełni świadomy turniej piłkarski. Wcześniej tylko pojedyncze mecze, to Wójcik zebrał łomot od Gruzinów, to Widzew heroicznie przegrał lub wygrał w pucharach. Ale tutaj, również ze względu na nogę w gipsie, widziałem wszystko od A do Z, każde kopnięcie, każdy wyrzut z autu, każdą kiwkę Jay-Jaya Okochy.  I jak wcześniej ścinałem drzewo na poprzeczkę i ganiałem za piłką w pobliskim lesie przy każdej okazji, tak teraz poznałem, że warto też oglądać mecze przy każdej okazji.

Pamiętam nawet tę cudaczną ceremonię otwarcia z gigantycznymi gamoniami spacerującymi po Paryżu. Nie miało to żadnego sensu nawet dla dziesięciolatka, wartość estetyczna być może objawiała się po dopalaczu “Dżin”, trwało to wszystko dłużej niż doliczony czas gry dla drużyny prowadzącej jeden zero, ale udowadniało nawet dziesięciolatkowi jedno: jeśli stolica Francji może dać się sparaliżować z tak nielogicznej przyczyny, to stoimy u progu czegoś wielkiego.

W 2010 pracowałem na widlaku w fabryce soków pod Zduńską Wolą, gdzie miałem tak doskonałe połączenie, że aż jeździłem trzydzieści kilometrów rowerem. Sensu w tym było jeszcze mniej niż w powyższej ceremonii, a poza tym miałem wówczas alergię na uczciwą pracę, więc w trakcie mundialu w RPA wyrzuciłem się z pracy. Wystarczy, że nigdy nikt mi nie zrekompensuje niemożności obejrzenia Brazylia – Korea Północna na żywo, co naprawdę musiało być kozackim meczem. W końcu zamiast na widlak pojechałem do Łodzi na jakiś mecz Francuzów. Znowu byłem bezrobotny, ale przynajmniej wszystko mogłem na spokojnie obejrzeć.

Warto było. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym przegapił Suareza blokującego na linii strzał rękami – strzał, który dałby Afryce pierwszą strefę medalową w historii. A jednak dał tylko dramat Gyana, który przestrzelił sprokurowaną tak jedenastkę, a później porażkę w karnych.

Reklama

W 2014 oglądałem już jako Weszlak, znowu przyjmując potężne dawki meczów każdego dnia, znowu dając się porwać zarówno gigantom grającym świetną piłkę, zarówno rewelacyjnemu Jamesowi Rodriguezowi, jak i Iranowi, Algierii, Kostaryce.

Mój dobry przyjaciel niespecjalnie lubi piłkę, ale raz podczas całych finałów dał się skusić. Zgadniecie co mu przyszło oglądać?

Tak, farciarz trafił na historię futbolu, Niemcy – Brazylia 7:1. Jeden z meczów, które – sprawdziłem – znakomicie ogląda się nawet z odtworzenia. Wciąż nie jesteś w stanie uwierzyć w to co oglądasz.

W 2006 mieliśmy swoją melinę w garażu kumpla, gdzie dekowaliśmy się praktycznie każdego dnia, czy był mundial czy mundialu nie było. Tym razem był i szykowaliśmy się do niego rzetelnie. Ściana zawalona czipsami i napojami różnej treści, przyniesiony duży telewizor, solidna meczowa frekwencja.

Paradoksalnie jedną z tych rzeczy, które najbardziej zapadły mi z tych mistrzostw w pamięć, była… reklama. Reklamy piłkarskie mają długą i zacną tradycję, wiele zmontowano takich, do których przyjemnie się wraca, ale ta najlepiej oddaje mundialowego ducha.

Fever.

Gorączka.

Wiem, że jeśli losujesz z pierwszego koszyka taką piłkarską paździerz jak Rumunia, masz obowiązek awansować. Wiem, że byliśmy w tej grupie faworytami i po prostu nie zawiedliśmy. Spełniliśmy swój obowiązek. Wielka feta jest nieuzasadniona, szampany niech nie strzelają i cieszy, że tak świetnie rozumie to Robert Lewandowski, bo kto jak kto, ale on będzie umiał to opornym przetłumaczyć.

Ale zarazem nie będę udawał, że nie stało się coś ważnego. Z całym szacunkiem do Euro, które również zawsze pożerałem w całości, należę do zakonu stawiającego mundial wyżej. To nie takie oczywiste, znam takich, którym Iran, Peru, Australia i Kostaryka przeszkadza, a mistrzostwa Europy – szczególnie te dawne, dla szesnastu drużyn – stawiali wyżej, bo tu każda grupa była grupą śmierci. Mnie jednak mecze Jamajki cieszyły setnie, klęska Arabii Saudyjskiej z Niemcami bawiła, z zainteresowaniem patrzyłem na Trynidad i Tobago, nie mówiąc o tym, że zawsze ktoś z tych skreślanych zaskoczy i zostanie rewelacją.

Będziemy częścią najlepszego sportowego turnieju na świecie pierwszy raz od dawna. Przecież nasz ostatni gol na mundialu to trafienie Bosackiego. Gdzie ja wtedy byłem, tak życiowo? Chyba kończył się rok szkolny w klasie maturalnej, wczasowaliśmy na kąpielisku pod Bełchatowem. To wydaje się tak dawno, jakby się nigdy nie zdarzyło.

Jaram się. Nie mogę doczekać. Nie zamierzam pompować balonika, mówić o medalach, wychodzeniu z grupy, o uniknięciu schematu “mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor”. Być może na te rozważania przyjdzie czas, ale być może powkurzam was i w przededniu mistrzostw rozpiszę się o złożonej sytuacji ligowej Iskry Pasikorowice. W tym momencie najistotniejsze jest to, że widzę po sobie jak zaczyna się gorączka. Cokolwiek się stanie, to jak w piosence Peggy Lee, którą tak trafnie w 2006 podkupił Mastercard:

“What a lovely way to burn”.

Strzał w okienko puentujący istotę kibicowania. Przegrywają wszyscy. To czy się rozczarujesz, sparzysz, wpadniesz z nadziejami jak ćma w ogień, jest w życiu kibica kwestią czasu.

Na mundial też nikt nie jedzie, żeby dostać trzy razy w zęby, a jednak większość w zęby dostaje, także na własnych warunkach, czyli wśród tych, którzy walczą tylko o to, żeby pokazać się z dobrej strony.

Populacja głodnych jest po mistrzostwach zawsze większa od populacji sytych.

Ale mimo wszystko, jak przyjemnie tak spłonąć.

Leszek Milewski

Każ autorowi napisać felieton o Iskrze Pasikurowice

Najnowsze

Francja

Lens odpadło z Pucharu Francji. Dobry występ Frankowskiego

Bartosz Lodko
0
Lens odpadło z Pucharu Francji. Dobry występ Frankowskiego
Ekstraklasa

Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”

Michał Kołkowski
43
Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”

Felietony i blogi

Komentarze

56 komentarzy

Loading...