Odłączenie kroplówki zwanej matematycznymi szansami na awans. Polacy definitywnie wypisani z gry o brazylijski mundial. Dwóch Lewandowskich w kadrze, ani jednego, który pociągnąłby wózek. Robert, ten sam, który teraz potrafi sam wygrywać dla biało-czerwonych mecze, wtedy wstydliwie marnujący okazje. Tak naprawdę z perspektywy całkiem miło o tym czytać, bo widać jak wielką drogę przeszliśmy.
To nie było tak dawno temu, w składzie kilka kluczowych ogniw kadry, która dopiero co świętowała wygranie biletów do Rosji.
Boruc – Jędrzejczyk, Szukała, Glik, Wojtkowiak – Błaszczykowski, Krychowiak, Mariusz Lewandowski (Zieliński), Klich (Mierzejewski), Sobota (Peszko), Lewandowski.
No i stało się to, co stać się musiało. Pod respiratorem trzymała nas tylko kochana Matka Matematyka, ale w końcu i ona dała za wygraną. Reprezentacja – cóż za zaskoczenie – nie pojedzie po oklep do Rio de Janeiro, co w sumie cieszy. Lato 2014 zapowiada się dość fajnie, nie będzie zbędnej frustracji, nerwów i żali, związanych z zajęciem ostatniego miejsca w grupie. Usiądziemy sobie w fotelach i będziemy komentować, że gdyby nas tylko dopuszczono, to zlalibyśmy wszystkich i patrzyli, czy równo puchnie. A co! Któż wtedy zabroni wygadywać kocopały? Fakty są następujące: latem 2014 roku nikt nas nie pokona, co ostatecznie zapewniliśmy sobie dzisiaj.
Mecz z Ukrainą – nie najgorszy. To znaczy mało w nim było gry w piłkę, za to dużo walki, niezłe tempo, można też było nawet pomyśleć o strzeleniu gola. Najlepszą okazję miał dobrze grający w tym spotkaniu Robert Lewandowski, ale w banalnej sytuacji (główki z pięciu metrów) pieprznął gdzieś w maliny. Oczywiście zaraz ujawni się stu ekspertów, którzy powiedzą, że „Lewy” nie ma z kim grać i jest zbyt genialny na ten zespół pokrak, ale nam się wydaje, że ktoś mu jednak dograł wymarzoną piłkę, a chłopak ją koncertowo spieprzył. I koniec końców, zaliczył beznadziejne eliminacje. Dobrze chociaż, że rzutem na taśmę zdołał uciszyć wrogów golem z Czarnogórą. Jedynym poważnym w rozgrywkach. „Lewy”, co uciszyłeś, to twoje. Czapki z głów.
Cała kadra dzisiaj jako tako. Lepiej niż się można było spodziewać. Widać było, że zawodnicy chcieli jeszcze chwilę pograć na nosie prześmiewcom, ale jednak przeznaczenie ich dopadło. Przy bramce dla Ukrainy obsrał się koncertowo Grzegorz Wojtkowiak, w czym jest pewna sprawiedliwość. Uważamy bowiem, że tym spotkaniem Waldemar Fornalik skompromitował się jak żadnym innym – i nawet gdyby wygrał w Charkowie, napisalibyśmy dokładnie to samo. Skład był oznaką, że zamiast selekcjonera mamy wydmuszkę. Wystawił zawodników, którzy przez całą jego kadencję nie zagrali ani minuty, ba – oni nawet nigdy nie oglądali meczów z ławki. Przez moment „Smutny” zaczął coś bełkotać o kadrze, którą zbudował, a jak przyszło co do czego, to wystawił sympatycznych „Cycusia” i „Dyzia”, czyli Mariusza Lewandowskiego i Grzegorza Wojtkowiaka, wyciągniętych – za przeproszeniem – z dupy. To była sytuacja pt. „cokolwiek zrobi – źle”. Gdyby obaj zagrali genialnie, należałoby zapytać: cóż, drogi Waldku, robiłeś przez całą kadencję, dlaczego ich nie oglądałeś, czemu pierwszy mecz zagrali dopiero teraz? A gdyby zagrali słabo, pytanie byłoby oczywiste: czyś ty oszalał? W każdym razie, takie, a nie inne zestawianie podstawowej jedenastki oznaczało, że pora przestał słuchać tego całego bla, bla, bla o budowaniu zespołu, bo tu nie ma żadnego budowania, jest tylko bęben losujący, który wypluwa konkretny skład. Jeśli o nas chodzi, właśnie meczem z Ukrainą Fornalik podpisał na siebie wyrok – okazał się gościem bez koncepcji, wprost przyznającym, że zmarnował poprzednie 1,5 roku (ale kilkanaście pensji po 150 tysięcy złotych jednak pobrał). Wystawiać na chybił-trafił potrafiłby byle dureń, więc nic dziwnego, że i Fornalik potrafił. Ale efekt widzimy w tabeli.
Mariusz Lewandowski grał solidnie, nie bał się podań do przodku, w ogóle – jakkolwiek to zabrzmi – wszyscy zagrali mniej więcej solidnie. Nikt nie był genialny, nikt też nie był tragiczny. Wojtkowiak zawalił gola, Lewandowski zawalił setkę, ale specyfika ich boiskowych pozycji sprawi, że pierwszy zostanie nieudacznikiem, a drugi osamotnionym i niezrozumianym wirtuozem. Ukraińcy niczego wielkiego nie pokazali, chyba zdziwili się, że te biało-czerwone mameje jednak stać na podjęcie męskiej walki. Swoje jednak zrobili. Zakończą eliminacje z 21 punktami, podczas gdy my zapewne zaledwie z 13, podczas gdy zdobycie 12 w spotkaniach z San Marino i Mołdawią zdawało się obowiązkowe. Mówiąc krótko – zbłaźniliśmy się w tych eliminacjach i całe szczęście, że już się kończą. Fornalik kończy przygodę z reprezentacją jako trener, który wygrał mecze o punkty z dwoma przeciwnikami: San Marino i Mołdawią. Gdyby co miesiąc przelewać 150 tysięcy złotych na schronisko dla psów, w najgorszym razie efekt byłby identyczny.
Po wszystkim. Czas gasić światło. PZPN zostaje bez selekcjonera (to pewne jak w banku), no i bez drużyny, bo gdyby jakaś miała istnieć, to przecież nie zagraliby w niej nagle Wojtkowiak, Lewandowski i Peszko. Fornalik jasko pokazał: „nie zostawiam po sobie niczego”. Może i to dobrze, że nie zostawia. Czas budować od zera.