Pamiętamy eliminacje, w których nasza droga na awans przebiegała w znacznie bardziej dramatyczny sposób. Biało-czerwoni wypracowali sobie tak komfortową sytuację, że jedną nogą byli w Rosji od miesięcy. W ostatnich dwóch kolejkach po prostu postawili kropkę nad “i”. Nie oznacza to jednak, że podczas podróży nie było wybojów…
***
KAZACHSTAN – POLSKA 2:2
Dopiero co strzelaliśmy karne o strefę medalową Euro, a teraz remisujemy w Kazachstanie. Powiedzieć, że to było rozczarowanie, to nic nie powiedzieć. Falstart, po którym można było sądzić, że reprezentacja Polski popełniła grzech ciężki – zlekceważyła rywala.
Pisaliśmy wtedy tak:
Mieszanka futbolu z MMA, atmosfera spotkania, w której lepiej odnaleźliby się Tosik, Tymiński czy Trałka, niż Zieliński z Kapustką. Zamiast Kołtonia za mikrofon powinien chwycić Juras. Nisko zawieszone pługi i wysoko podniesione łokcie. Dwie sprawy. Po pierwsze trzeba z tego tytułu sformułować zarzut pod adresem reprezentacji Polski. Niepotrzebnie wdaliśmy się w szamotaninę i kopaninę z tak słabym rywalem, zamiast sprowadzić go do parteru piłkarską klasą i kulturą gry. To był pomysł Kazachów na ten mecz, pomieszanie z poplątaniem – to przecież my powinniśmy rozdawać karty w tym spotkaniu. Absurd!
No i zapłaciliśmy za to rachunek.
Przyjrzyjmy się wyjściowemu składowi na Kazachstan.
Fabiański – Piszczek, Glik, Salamon, Rybus – Krychowiak, Zieliński, Błaszczykowski, Kapustka – Lewandowski, Milik.
Kapustka w pierwszym składzie. Kapustka czekający na debiut w Leicester, ale jeszcze jako ważny tryb kadry. To diametralnie się zmieniło przez następne miesiące. Dla porównania zobaczmy co wówczas pisaliśmy o Piotrku Zielińskim: “Osobny temat to też Zieliński, ale to można załatwić szybko – to był jego typowy mecz w kadrze.” Typowy mecz, czyli rozczarowanie. A przecież z Czarnogórą był jednym z głównych autorów zwycięstwa. Zielu pojechał windą w odwrotną stronę niż Kapustka.
Z tego meczu zapamiętamy też to, że oberwało się również Nawałce. Nasza gra ewidentnie szwankowała, a selekcjoner dokonał tylko jednej zmiany i to w 83 minucie, zdejmując Kapustkę, a wpuszczając Linettego.
***
POLSKA – DANIA 3:2
Baliśmy się tego meczu i mieliśmy do tego prawo. Jakie oblicze pokaże kadra? Czy zanotowała znaczący regres w porównaniu do Euro? Może bohaterowie są zmęczeni, a może potrzeba wykreować nowych bohaterów? Potoczyło się to ostatecznie znacznie łatwiej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
No dobra, ale wynik 3-2 jasno sugeruje, że byli też antybohaterowie. To miano dziś przytulił zazwyczaj pewny Kamil Glik. Od początku grał nieuważnie, a przy stanie 3-0 rzucił Duńczykom koło ratunkowe, zamiast głazu, który pociągnąłby ich na dno. Można się śmiać, że znów przemówił instynkt snajpera. Strzelił jedną z ładniejszych bramek samobójczych z tych, które ostatnio widzieliśmy. No i rywal znów uwierzył.
Jak wspominaliśmy – nerwówka. Kompletnie niepotrzebna. Duńczycy wbili jeszcze jedną bramkę, konkretnie zrobił Poulsen. Trudno nie mieć czarnych myśli w takiej sytuacji, gdy do końca meczu pozostaje ponad 20 minut. Nie szarżowaliśmy już z przodu, ale na szczęście w tyłach byliśmy uważni.
Koniec końców, fajny wieczór. Nutka niepewności, która pojawiła się po Kazachstanie, może nie została przepędzona, ale nie mamy wątpliwości: warto czekać na kolejne mecze tej drużyny.
Natomiast należy zwrócić uwagę, że powyższe słowa w dużej mierze można by odwołać do wczorajszego meczu. Podobny scenariusz – niby totalna kontrola, niby pewnie zmierzamy po trzy punkty. A potem pozwalamy rywalowi na zryw, pościg, nerwówkę. W eliminacjach zazwyczaj kończyło się to happy-endem, ale należy powiedzieć jasno: defensywa, która we Francji była monolitem, nie istnieje. Przez rok nic w tym temacie się nie zmieniło.
***
POLSKA – ARMENIA 2:1
Absolutny koszmar. Męczarnie, od jakich zdążyliśmy za Nawałki się odzwyczaić. Przypomniały się szlagiery sprzed lat, ręka Furtoka z San Marino, 2:1 z Mołdawią za Piechniczka i inne starcia, podczas których człowiek miał chęć wydrapać sobie oczy.
Jeden z najmarniejszych meczów drużyny Nawałki. Nasza taktyka w ofensywie podczas pogoni korzystnego wyniku? Bambi na lodzie. Gra w obronie?
– Daj spokój, oni wszyscy stoją we własnym polu karnym, chodź na szluga.
– Racja, pojara… Ty, kto się tam urwał?
Armenia grająca w dziesiątkę bez Mchitarjana na Narodowym nie powinna nawet pierdnąć. Powinniśmy lać ich i patrzeć czy równo puchnie. Pytać, czy chcą czwórkę czy piątkę, a potem władować szóstkę. A w obronie… jakiej obronie? Akcje zamykamy najdalej na linii środkowej, jeden rzut wolny rozpaczy Fabian łapie w koszyk. Tymczasem tutaj jakaś niepojęta, irracjonalna dramaturgia. Zrywy Ormian, co i rusz podanie takie, że ktoś u nich powinien wyjść sam na sam, a u nas zamiast spokojnej gry – dzida do nikogo. Pudło Ozbiliza w ostatnich sekundach, ratujące nas od jednej z największych piłkarskich kompromitacji XXI wieku.
Jakby boiskowej żenady było mało, podczas tego zgrupowania miała miejsce słynna już biba, o której doniósł “Przegląd Sportowy”. Nastroje wokół kadry zgęstniały. Na trzy mecze w eliminacjach jedna kompromitacja, raz o włos od kompromitacji, natomiast w prasie królują doniesienia o pijackich ekscesach.
***
RUMUNIA – POLSKA 0:3
Takiego meczu potrzebowała kadra w tamtym momencie. Meczu, który pokazał pełny potencjał reprezentacji, meczu, który nie pozostawił rywalom złudzeń. Od pierwszej do ostatniej minuty rządziliśmy na terenie rywala. Cała gęsta atmosfera została rozładowana.
Veni, vidi, vici. Całe ćwierć dogodnej sytuacji Rumunów, całe mnóstwo dobrych sytuacji Polaków, udokumentowane trzema bramkami. Polska dzisiaj wróciła na Euro, czytaj – do tamtej formy. Zamiast głupich błędów w obronie – żelazna defensywa, przez którą nie prześlizgnie się mysz, nawet zielona mysz. W ataku zabójcze kontry, zgranie, intensywność. Tak grający biało-czerwoni nie mają prawa nie awansować na mundial.
To był w zasadzie perfekcyjny mecz, naprawdę. Co można zarzucić naszym? Chwilę rozkojarzenia po zmianie stron, kiedy Rumuni przejęli inicjatywę? No dobrze, parę razy gospodarze nakręcili chaos rodem z okręgówki, raz po błędzie Linettego średnio groźny strzał z ostrego kąta oddał Andonu. Tak naprawdę jednak konkretów żadnych. Zagrożenie minimalne, rumuński festiwal walenia głową w polski mur. Poza tym krótkim fragmentem natomiast bezdyskusyjnie dominowaliśmy w każdym elemencie: fizycznym, zaangażowania, taktyki, sprytu, ale przede wszystkim w umiejętnościach.
Jedyne co potrafili tego dnia zrobić Rumuni, to ciskać w Lewandowskiego petardami.
***
CZARNOGÓRA – POLSKA 1:2
Powtórki z Bukaresztu nie było, ale nie musiało być. Ważne, że z trudnego terenu przywieźliśmy trzy punkty. W tym momencie zaczynaliśmy się już przyzwyczajać do tego, że Robert Lewandowski jest z rzutów wolnych snajperem co się zowie.
Tylko najbardziej naiwni mogli wierzyć w to, że w Czarnogórze biało-czerwonych czeka spacerek, podczas którego udowodnią swoją wyższość. Że papierowe wyliczenia, na ilu pozycjach przewaga kilku klas leży po ich stronie, nie spłoną w ogniu piekła, jakie są w stanie rozpętać kibice z Bałkanów. Wracają nie bez dotkliwych poparzeń, ale na szczęście dokładnie z tym, po co przekroczyli bramy podgorickiego hadesu.
Kadrowicze Nawałki bywali dziś lekkomyślni. Długimi momentami niedokładni. Zdekoncentrowani. Z każdym kopnięciem w stopę, z każdym skrobnięciem po achillesach, coraz trudniej było przejąć kontrolę nad meczem. Trzeba ich docenić za walkę do samego końca, coś co stało się w znakiem rozpoznawczym reprezentacji, która Ormian pokonywała, a Szkotów pozbawiała marzeń o Euro właśnie na finiszach spotkań. Ale i zganić, bo piekło, którego się spodziewaliśmy, w dużej mierze piłkarze Nawałki zgotowali sobie sami.
W tym meczu popis dał również Tomasz Hajto, na co zwrócił uwagę choćby Superak:
– Większość akcji to zrobił dzisiaj Turbo Grosik.
– Asysta Zielińskiego to taka truskawka na torcie.
– Ostatnia laga na chaos!
– Przejście Kamila Glika do Monaco dało mu dodatkowe 23 procent do jakości gry.
– No wejdź tam w pole karne, pokiwaj, pobaw się!
– Jędrzejczyk to polski Hoewedes.
– Jest wiatr, jest i żagiel!
– W Anderlechcie by weszło, w Podgoricy nie (komentarz do strzału Teodorczyka).
– Wypieszczona piłka, od słupka, dziękuje, trochę loba, klasa światowa.
– Jak to się mówi strzelił z palców.
***
POLSKA – RUMUNIA 3:1
Zamykamy sezon zgodnie z planem.
Mimo tego, do gola Lewandowskiego numer jeden podopieczni Nawałki przypominali trochę harcerza, który pojechał na swój pierwszy w życiu obóz i próbuje samodzielnie otworzyć konserwę. Nie do końca wiedząc, jak się za to zabrać. Wtedy jednak Latovlevici postanowił dostarczyć biało-czerwonym do rąk własnych otwieracz, w pakiecie z instrukcją obsługi, powalając „Lewego” nim ten jeszcze w ogóle zdążył zostać obsłużony podaniem ze skrzydła.
Od tamtego momentu mieliśmy spotkanie w garści, aż do przypadkowej bramki Stanciu. Który załadował z dystansu mocno i pewnie celnie, ale którego strzał wylądował w siatce przede wszystkim dzięki temu, że odbił się od pleców partnera. Który chciał się przed bombą kolegi uchylić. Ale nie zdążył.
Tak, jak zresztą Rumuni przez większą część meczu nie nadążali za błyskawicznymi procesami myślowymi, jakie zachodziły w głowie Piotra Zielińskiego. Jeżeli za pomocnikiem Napoli cały czas ciągnął się nieszczęsny występ na Euro z Ukrainą, to dziś zdecydowanym ruchem oderwał łatkę piłkarza zawodzącego w reprezentacji. Luz, drybling, otwierające podanie – co tylko byście chcieli, pełen serwis. Truskawką Wisienką na torcie była asysta do Lewandowskiego przy bramce na 2:0 – perfekcyjna wrzutka z rożnego, zakończona przez napastnika Bayernu strzałem głową, do którego wyskoczył o dwa piętra wyżej niż pilnujący go duet Sapunaru-Chiriches. Oni wchodzili po schodach, on wjechał po tę piłkę windą.
To wtedy zaczęło się dużo mówić o jeszcze do niedawna nierealnej perspektywie: PIERWSZYM KOSZYKU reprezentacji Polski podczas losowania mundialu. Jeszcze nieśmiało, ale już przygotowywaliśmy się do takiej ewentualności.
Gdy ostatnio pisaliśmy o historycznym 10. miejscu, na które w czerwcowym zestawieniu wskoczyli Polacy (zajmują je do spółki z Hiszpanami), trochę zbagatelizowaliśmy fakt, że już za chwilę kadra Nawałki może zamienić poczekalnię na miejsce w ścisłej światowej czołówce. Teraz, po opędzlowaniu Rumunii na Stadionie Narodowym, pewne jest, że w lipcowym zestawieniu wyprzedzi ona Belgię, Francję oraz Kolumbię i zajmie historyczne 7. miejsce. Nie w kij dmuchał. A może nawet i wyższe, ale to już zależy od tego, jak na Pucharze Konfederacji zaprezentują się Portugalczycy i Chilijczycy – warto od soboty trzymać kciuki za ich przeciwników.
No bo – wracając do korzyści – siódme miejsce oznacza, że w trakcie losowania grup na mistrzostwa świata w Rosji (awans mamy w zasadzie w kieszeni) kulka z nazwą naszej kadry znajdzie się w pierwszym koszyku. Taki przywilej mają gospodarze turnieju i właśnie siedem najmocniejszych ekip w rankingu. Przy obsadzie kolejnych koszyków decyduje klucz geograficzny, dlatego lokata niższa niż siódma nie ma już większego znaczenia.
Oczywiście sam lipcowy ranking znaczy niewiele, wszak losowanie dopiero w grudniu. W przypadku składu pierwszego koszyka liczyć się będzie październikowa odsłona. Jednak biorąc pod uwagę zasady tworzenia rankingu, szansę na to, że z siódemki wypadniemy nie są zbyt wielkie. No i poza tym oczywiście nie jest powiedziane, że do Rosji pojadą wszystkie z ekip, które są/będą przed nami – brak awansu grozi przecież Argentynie czy Chile (dziś miejsce oznaczające baraże zajmują Messi i spółka) oraz Portugalii czy Szwajcarii (rywalizują w ramach jednej grupy eliminacyjnej, więc któraś z ekip skończy w barażach).
***
DANIA – POLSKA 4:0
Najgorszy mecz za Nawałki. Mecz, który wszyscy nasi rywale z mistrzostw świata będą analizować po kilkanaście razy. Zaskoczyć naszą defensywę to żadna sztuka, ale zneutralizować zgraną, pełną fantazji ofensywę tak, żeby oddała jeden celny strzał?
Kiedyś w końcu musiał przydarzyć się kadrze Nawałki taki mecz. Mecz, w którym to nie ona jako pierwsza zdobywała bramkę (ostatni raz o punkty taka sytuacja miała miejsce we Frankfucie). Mecz, w którym to jej rywal prowadzi (ostatnio o punkty z Irlandią w 2015 roku). Wreszcie – mecz, w którym to Lewy i spółka uczą się futbolu, to Lewy i spółka są lani po tyłkach, to na ich ciała się patrzy celem zbadania, czy równo puchną.
Należy zadać jednak pytanie: i co z tego?
Naszym zdaniem – kompletnie nic. Oczywiście, trzeba podejść do tematu z uczciwością i rzetelnością: faceci w białych koszulkach byli dziś beznadziejni. Chcielibyśmy napisać, że tak beznadziejni jak polskie drużyny w eliminacjach do pucharów, ale… Arka Gdynia na duńskich boiskach zaprezentowała się jakieś 120525 lepiej. Kadra Nawałki popełniała dziś tyle błędów, ile popełniłby Franz Smuda na ogólnopolskim dyktandzie. Była apatyczna, jakby nażarła się proszków otumaniających. Bezradna, jakby wybiegła na mecz w kaftanach bezpieczeństwa. Ze związanymi nogami. Z opaskami na oczach.
Jakby tego było mało, mecz odbył się tuż po pucharowych eurowpierdolach, a także fatalnym starcie sezonu w Ekstraklasie. To nie był dobry moment dla polskiej piłki.
***
POLSKA – KAZACHSTAN 3:0
Wygraliśmy, choć sędzia skradł Lewandowskiemu bramkę, ale mimo wszystko był to mecz do zapomnienia. Nawet z grupowym outsiderem na Narodowym dopuszczaliśmy rywala do groźnych sytuacji.
Choć końcowy wynik na to absolutnie nie wskazuje… naprawdę były w tym meczu momenty, w którym Kazachowie podchodzili nas zbyt blisko. Zdarzyło się to w momencie, gdy Glik podał Chiżniczence na sam na sam. Zdarzało się to wówczas, gdy Kazachowie podchodzili wysokim pressingiem, z czym nasi sobie nie radzili. Zdarzyło się przede wszystkim, gdy piłka znalazła się w naszej siatce, lecz arbiter – do czego słuszności nie jesteśmy przekonani – dopatrzył się tam spalonego. Warto dodać, że gdyby bramka została uznana, asystę trzeba by zapisać Rybusowi.
Mecz w dużej mierze polegał na oglądaniu jak Polacy cały czas trzymają sprawę na ostrzu noża i nie bardzo wiedzą, jak wyprowadzić jakąś konkretną akcję. I wtedy sprawę w swoje nogi wziął… Wiadomo kto. Lewy znakomicie wykonał rzut wolny po jednym z wielu faulów Kazachów w środku pola (ich gra momentami zakrawała o dyplom im. Jakuba Tosika) i piłka jak byk przekroczyła linię bramkową. Sędziowie mieli jednak inne zdanie…
Co los jednak zabrał, oddał szybko i to z nawiązką. Polacy nie skończyli jeszcze dobrze protestować, a znany rasowy snajper Kamil Glik pakował piłkę do siatki po rzucie rożnym. Fortuna pomaczała palce bardziej jednak przy kolejnej bramce, która padła po karnym podyktowanym za „faul” na Lewym. Umówmy się – jeśli to wejście Kazacha spowodowało upadek Lewego, równie dobrze spowodować by go mogła klima włączona na sektorze VIP. Samą jedenastkę Lewy – jak to Lewy – wykorzystał perfekcyjnie.
***
ARMENIA – POLSKA 1:6
Co tu kryć – mecz ułożył się bajecznie, po dwóch kwadransach było pozamiatane. Armenia miała przewagę przez chwilę, ale przecież dla nas wtedy ważniejsze było, żeby się nie wykartkować i żeby nikt nie doznał kontuzji. Nawet za dwadzieścia lat będziemy wspominać armeńskiego bramkarza, który zagrał “na stare”.
Zanim zaczniecie narzekać, że Armenię miałby obowiązek ogolić nawet wykartkowany Izolator Boguchwała, chcieliśmy przypomnieć trzy kwestie: po pierwsze, nigdy z nimi w Erywaniu nie wygraliśmy, a mierzyliśmy się za zwycięskich kampanii Engela i Beenhakkera. Po drugie, to tu poległa Czarnogóra, przez co między innymi mamy tak komfortową sytuację. Po trzecie, skoro u siebie męczyliśmy się z Armenią niemiłosiernie do ostatnich sekund, to bagatelizowanie wyjazdowego 6:1 byłoby niepoważne. Nie znaczy to, że wpisujemy ten wynik do pamiętniczka, a plakat Wolskiego dobijającego piłkę z bliska powiesimy nad łóżkiem, niemniej to był – ni mniej ni więcej – dobry mecz biało-czerwonych.
***
POLSKA – CZARNOGÓRA 4:2
Znowu ofensywny koncert, znowu niepotrzebne nerwy, ale ostatecznie bez sensacji. Polacy jadą na mundial. Przypieczętowaliśmy to, na co zapowiadało się od dawna. Wielkim plusem fakt, że z bardziej wymagającym niż Armenia rywalem sprawdził się Bartosz Bereszyński, dając realną alternatywę na lewą obronę, od lat naszą piętę achillesową.
Zanim jednak doszło do nas wszystkich, że może jednak nie jesteśmy tacy zajebiści i nawet ci kozacy są w stanie wypuścić z rąk aż taką przewagę, zanim zdążyliśmy sprawdzić, co dzieje się w Kopenhadze (a Dania wygrywała 1:0, choć ostatecznie padł remis), zdążyliśmy wsiąść z powrotem do windy jadącej prosto do rosyjskiego nieba. Gdyby jednak uskrzydlona Czarnogóra poszła za ciosem… I gdyby Rumunia nie dała rady wyrównać w Danii…
Nie, nie chcemy sobie tego nawet wyobrażać.
I na szczęście nie musimy, bo właśnie wtedy z odsieczą wpadł on: wielki Robert Lewandowski. Bramka, którą momentalnie strzelił nie będzie pewnie dołączana do jego kompilacji „best goals”, ale świadczy głównie o serduchu do walki naszego kapitana, który poszedł w ciemno za zbyt lekkim podaniem obrońcy, wygrał przebitkę z bramkarzem i włożył do pustaka. I wtedy zaczęła się pod polem karnym naszych rywali prawdziwa bonanza. Wsadziliśmy czwartą sztukę po tym jak mocne dośrodkowanie w pole bramkowe posłał Kuba – na tyle mocne, że piłka odbiła się od Stojkovicia i wpadła za linię. Bramkę spokojnie po koronkowej akcji mógł zdobyć jeszcze Zieliński (trafił w poprzeczkę) i po sam na sam Makuszewski (trafił w bramkarza). Nawet nie zdążyliśmy dobrze obgryźć paznokci, a ci kozacy już pokazali nam, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Że wystarczy po prostu im zaufać, bo nawet jeśli tracą kontrolę, to w mig potrafią ją odzyskać.
Fot. FotoPyK