Lata 2006-2013 to dla reprezentacji lata może nie do końca mroczne – w tym okresie trzy razy grała na wielkiej imprezie, opuszczając tylko jedną. Ale na pewno wspomnienia z nich rysują się nam w kolorach szarości. Smutnej szarości po porażkach na Euro, po braku awansu na mundial w RPA. Szarości, którą jeśli ktoś przełamywał ciepłym kolorem, to niemal jedynie Kuba Błaszczykowski.
Samotny pewniak. Niezależnie od sytuacji w klubie, humoru, tego czy wstał lewą, czy może prawą nogą i czy na stacji benzynowej dostał hot doga suchego, czy obficie zlanego sosem… Słowem: niezależnie od wszystkiego, na Kubę zawsze można było liczyć. Jeśli ktoś miał pójść skrzydłem na przebój – to on. Jeśli ktoś miał zrobić przewagę błyskotliwą kiwką – on. Rozradować cały kraj idealną asystą do Lewandowskiego na otwarcie Euro 2012? Proste.
Wlać nadzieję w serca kibiców, gdy wydawało się, że Rosja dowiezie prowadzenie z kadrą Smudy do końca? Wiadomo.
Przez kilka ładnych lat zdążyło się utrzeć sformułowanie: jak trwoga, to do Kuby. Na opaskę kapitana, którą pierwszy raz założył w lutym 2011 i którą oddać musiał dopiero po długiej pauzie spowodowanej kontuzją Lewandowskiemu, zasłużył sobie boiskową postawą w stu procentach. Za kadencji Waldemara Fornalika to nie Robert Lewandowski, a właśnie Błaszczykowski był tym, który maczał palce przy największej liczbie bramek dla biało-czerwonych. 4 gole, 4 asysty, o jedno trafienie i decydujące podanie więcej od Lewego, który stawał się już wtedy jednym z najlepszych napastników globu. Wcześniej, za Smudy, w wewnętrznej klasyfikacji kanadyjskiej kadry ustąpił zaś Lewemu tylko o jeden punkcik (Błaszczykowski – 8 goli i 7 asyst, Lewandowski – 12 goli i 4 asysty).
W ostatnich latach tracił jednak na znaczeniu. Najbardziej symboliczne było przekazanie opaski Lewandowskiemu. I, przede wszystkim, towarzysząca temu dyskusja, czy świetnie radząca sobie pod ręką Adama Nawałki kadra potrzebuje Kuby? Czy jego powrót nie sprawi, że popsuje się atmosfera, zbudowana przede wszystkim na bazie wiktorii z Niemcami na Narodowym? Nie wydawało się, by mający problemy z regularną grą w Borussii skrzydłowy mógł realnie dać coś więcej w ofensywie niż zawodnicy, których selekcjoner przez cały czas miał pod ręką.
Po świetnym Euro dyskusja ucichła, ale gdy nadeszła kolejna kampania eliminacyjna, Kuba zszedł na nieco dalszy plan, szczególnie jeśli chodzi o ofensywę. Może nie był to jeszcze powód do bicia na alarm. Bo był poprawny. Bez wielkiego błysku z przodu (lepsze wrażenie podczas ostatniej przerwy na kadrę pod tym względem zrobił debiutant Makuszewski), to fakt. Ale – do czego przyzwyczailiśmy się praktycznie od pierwszego meczu dla reprezentacji – oddający całe serce, całego siebie za koszulkę z orzełkiem. Jako “defensywny skrzydłowy” swoje zadania wypełniał wzorowo, tylko jeśli chodzi o grę do przodu, nie był to już Kuba z najlepszych lat. Trochę godziliśmy się z tym, że młodszy już nie będzie i że powoli jego rola siłą rzeczy musi się kurczyć. W końcu od gry w finaliście Champions League, przez głównie ławkę w Fiorentinie, przeszedł do występów w Wolfsburgu niewiele wspólnego mającym z zespołem, który zdobywał mistrzostwo Niemiec. W średniaku, który w poprzednim sezonie uratował swój bundesligowy byt dopiero w barażu.
Dlatego takim optymizmem – choć to tylko Armenia – napawa nas wczorajsze spotkanie. Bo choć na pierwszym planie był ten, który przejął od Kuby opaskę, rekordowy Lewandowski, to Kuba zagrał wyśmienite spotkanie. Przypomniał sobie, jak bujał na skrzydle piłkarzami dużo znamienitszymi niż Jedigarjan, jak pakował piłki do siatki mimo interwencji bramkarzy o klasie znacznie przekraczającej tę Meliksetjana. Wygrywał większość pojedynków jeden na jeden, jak zawsze harował w obronie, a do tego dowodził atakiem w zdecydowanie większej mierze niż grający z nim w linii – a przecież również rozgrywający bardzo dobre spotkanie – Grosicki czy Zieliński.
Stary, dobry Kuba:
59% wygranych pojedynków,
6/6 dryblingów,
3/4 odbiorów,
84% dokładnych podań,
2/3 strzały celne.— Michał Zachodny (@mzachodny) 5 października 2017
Krótko mówiąc – wczoraj Kuba zaprezentował się zupełnie jakby chciał zapowiedzieć z pełną mocą, że jeszcze trochę poczekamy, aż się zacznie kończyć. Zabrał nas w sentymentalną podróż w czasie do wspomnianych wcześniej chwil. Do momentów, kiedy to on był głównodowodzącym kadry. Złożył niewerbalną obietnicę, że w Rosji ma zamiar znaczyć dla drużyny Adama Nawałki tak wiele, jak we Francji w 2016. Jak w Polsce w 2012 roku.
Trzymamy za słowo.
SP
fot. FotoPyK