Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że powinniśmy być światową potęgą futbolu. Podręcznik Jerzego Talagi “Taktyka piłki nożnej” powinien być dostępny nawet w esperanto, a nakład mieć większy niż Harry Potter, Biblia i “Futbol na tak” razem wzięte. Do prowadzącego szkołę trenerów Dariusza Pasieki powinny udawać się pielgrzymki szkoleniowców Realu Madryt, Evertonu, Guangzhou i TP Mazembe, które on z okna pozdrawiałby pełnym galanterii skinieniem dłoni. Mecze Ekstraklasy powinny być najpopularniejszymi rozgrywkami na świecie, pod które termin ustawia nawet Superbowl, by czasem nie znaleźć się na kursie kolizyjnym z Korona Kielce – Pogoń Szczecin.
Nie mam żadnej odpowiedzi dlaczego tak się jeszcze nie stało. Mówi się, że Polska to kraj, w którym czterdzieści milionów ludzi zna się na piłce. Największe niedopowiedzenie o jakim słyszałem – Polska to kraj, w którym żyje czterdzieści milionów eskpertów od przygotowania fizycznego, a zarazem każdy jeden z tych czterdziestu milionów potrafi bezbłędnie ocenić poziom determinacji zawodnika. Dysponując taką siłą rażenia w wiedzy i umiejętnościach poznawczych, nie wygrywać każdego mundialu to wstyd.
Być może niejeden naiwniak z akademii Feyenoordu uwierzyłby, że także jest w stanie ocenić związek przyczynowo-skutkowy między bieganiem po górach z przysłowiowym Mandziejewiczem na plecach, a formą sportową. Ale jestem pewien, że spaliłby próbę na starcie pytając o wykresy, analizy, dane, czyli chcąc czytać podpałkę. Przecież każdy oglądając mecz w telewizji powinien być w stanie bez trudu, a zarazem wnikliwie ocenić jakość pracy przysłowiowego Krzepoty, i na podstawie kilkudziesięciu minut telewizyjnego materiału dowodowego być w stanie stwierdzić, że zawodnicy NIE BIEGAJĄ. Są zajechani. Nie mają świeżości. Nie mają szybkości. Ich aktualna forma fizyczna odpowiada 73.8597 procent potencjału ciała. To, że grają słabo, wynika tylko i wyłącznie ze spartaczonych przygotowań, a nie na przykład z tego, że są partaczami, których kolekcja w szatni to właściwa, godna rozliczenia partanina.
Ktoś przepełniony ignorancją – nazwijmy go z łazarkowszczyzny “pipolokiem” – będzie argumentował, że może napastnik nie biega jak dziad ze sraczką, bo nie taka jest jego rola. Może będzie wyciągał z szafy urodzonego na linii spalonego Filippo Inzaghiego, który sprytnym ustawieniem wygrywał mecze. Może wypadnie mu z portfela “Panini” z Romario, który w życiu nie splamił się tak haniebną czynnością jak trucht. Może rozwinie swój pełen elementarnych błędów wywód sugerując straceńczo, że piłkarz przebiega podczas meczu ponad 10 km, co jest jakimś tam wysiłkiem dla organizmu, a przez co w ostatnim kwadransie od zawsze pada najwięcej bramek, gdy trequartistą po obu stronach zostaje zmęczenie. Może uderzy w hańbiące zdrowy rozsądek nuty, jakoby warto zarządzać własnymi siłami, tak by w osiemdziesiątej minucie nie padać na pysk, tylko być mocniejszym.
Ale my, z łazarkowszczyzny klasyczne basiory, wiemy, że każdy z jedenastu zawodników na boisku powinien biegać z wywieszonym jęzorem od pierwszej do ostatniej minuty. Farmazony o tym, że dzisiaj najistotniejsze w obronie to dobrze się ustawić, są tak bliskie rzeczywistości jak przygody Falkora z “Niekończącej się opowieści”. Przecież na logikę: jeśli akcja toczy się prawą stroną boiska, lewy defensor powinien pobiec w ten sektor na pełnym gazie, zrobić przewagę, a potem poprawić sankami w jaja. Tymczasem zdarza się w wyjątkowo ułomnych drużynach, że lewy obrońca zostaje po lewej stronie (sic!) i pilnuje czekającego na podanie skrzydłowego. Jakby tego było mało – hańba! – czeka nie biegając, a przecież mógłby chociaż kręcić w ekspresowym tempie kółka wokół napastnika.
A przecież to tylko jeden aspekt wrodzonej arcywnikliwości, bo bez pudła jesteśmy w stanie ocenić zaangażowanie zawodnika. Jak powszechnie nad Wisłą wiadomo, w piłce wygrywa się nie umiejętnościami, nie wygrywa taktyką, nie wygrywa się konsekwencją, nie wygrywa się zdolnością zebrania właściwych ludzi do szatni, nie wygrywa się właściwym planowaniem, nie wygrywa się doborem współgrających ze sobą w grupie ludzi, nie wygrywa się właściwym zarządzaniem grupą, nie jest to też gra błędów, nie jest to też sport tonący w przypadkowości – nie, w futbolu wygrywa się zaangażowaniem, które polega na tzw. jeździe na dupie.
Zaangażowanie nie polega na koncentracji, skupieniu, chłodnej głowie, realizowaniu założeń taktycznych – zaangażowany zawodnik biega od jednego narożnika do narożnika, nawet gdy nie ma akcji, a nawet gdy trwa przerwa. Zaangażowany zawodnik charakteryuyje się wkładaniem łokci w żebro rywala, faulami taktycznymi kończącymi się odesłaniem przeciwnika na OIOM, a przede wszystkim kopami w dupę kolegów, którzy niewłaściwie rozumieją zaangażowanie. Rinus Michels pięćdziesiąt lat temu wymyślił futbol totalny, Helenio Herrera opracował catenaccio, Pep kazał rozgrywać każdą akcję setką podań i nie dziwi, że żaden nigdy nie wygrał mistrzostwa Polski, skoro budowali zamek na piasku, bowiem same ich założenia było błędne. Przecież cała taktyka, jaka jest potrzebna, to “jazda, jazda, jazda!”, a wszystko inne rozprasza.
Jak piłkarz ma przecież pokazać, że biega prawidłowo, jeśli catenaccio każe mu przede wszystkim koncentrować się na złożonym planie defensywnym, w który zaangażowany jest każdy zawodnik?
Jak ma wjechać w tył nóg i pokazać zaangażowanie, skoro cały czas ma piłkę?
Jak mawiał mędrzec “Sam sobie sanek nie zrobisz”.
Futbolowi bogowie prawdziwą ścieżkę do piłkarskiej prawdy objawionej zdradzili 19 lutego 1996 w Hongkongu ustami Kazimierza Węgrzyna. Jak wspominał Marek Citko w “Przeglądzie Sportowym”, Kazek krzyknął “Na nich kurwa!”.
Niewysocy Japończycy popatrzyli ze zdziwieniem a potem cudem i niesprawiedliwie wygrali 5:0.
Leszek Milewski