– Niestety, uraz jest ogromny, a mój stan zdrowia nie jest tak dobry, jakbym tego oczekiwał. Ale i tak jest lepiej niż w pierwszych dniach po wypadku. Z relacji lekarzy wiem, że stoczyli prawdziwą walkę o moje życie – mówi w emocjonalnej rozmowie z „Przeglądem Sportowym” Tomasz Gollob, który przechodzi rehabilitację po koszmarnym wypadku na torze motocrossowym w Chełmnie.
Najlepszy polski żużlowiec w historii walczy o powrót do normalnego życia w szpitalu w Bydgoszczy. Przez ponad pięć miesięcy ani razu nie zdecydował się opowiedzieć publicznie o kwietniowym wypadku, po którym diagnoza była dramatyczna – uszkodzenie rdzenia kręgowego i ryzyko nawet trwałego kalectwa do końca życia.
46-latek dopiero teraz zgodził się na takie spotkanie z dziennikarzami. W dzisiejszym „PS” naprawdę mocny materiał.
O wypadku…
Przypomnijmy, 23 kwietnia żużlowiec stracił panowanie nad motocyklem podczas zeskoku ze skarpy. Niedługo później został przetransportowany helikopterem do szpitala, gdzie przeszedł trzygodzinną operację kręgosłupa. Wspomnienia z toru motocrossowego to jednak do dziś czarna dziura w głowie Golloba.
– Kompletnie nic nie pamiętam z tych zawodów. Uderzenie musiało być atomowe. Takie wspomnienia szybko wymazuje się z pamięci.
– Na crossie jeździłem od 10. roku życia i był to mój normalny sposób przygotowań do każdego sezonu. W Hiszpanii w ten sposób dochodziłem do formy potrzebnej na żużlowym torze. Zawsze podchodziłem do tego profesjonalnie i odpowiedzialnie. Po ostatnim poważnym upadku w 2013 roku w Sztokholmie wydawało mi się, że wyczerpałem limit pecha.
O bólu…
Tomasz Gollob szeroko opowiada o procesie leczenia w bydgoskim szpitalu. Rehabilitacja prowadzona jest przez sześć dni w tygodniu. Jak zdradza, od czasu do czasu – dla odzyskania równowagi psychicznej – na dwie-trzy godziny wożony jest też do domu.
– Świadomość odzyskałem po tygodniu, a zrozumienie tego, co się stało, zajęło kilka dodatkowych dni. Pierwsze tygodnie były najgorsze pod każdym względem. Nigdy nie przypuszczałem, że przydarzy mi się wypadek, którego konsekwencje będą aż tak poważne. Zanim nauczyłem się żyć z bólem, minęło kilka tygodni. W tym czasie musiałem uczyć się wielu rzeczy od nowa.
– Do niedawna wydawało mi się, że człowiek cierpi po złamaniu nogi czy ręki. Okazało się, że tamte cierpienia są tak naprawdę wstępem do prawdziwego bólu, z którym teraz muszę żyć codziennie.
– Jeśli porównamy moją obecną sytuację z tą po wypadku, to można mówić o poprawie. Wcześniej walczyłem o życie, a teraz mogę swobodnie rozmawiać i ćwiczyć. Niestety, proces dochodzenia do sprawności został zakłócony przez pojawianie się spastyczności (nadmierne niekontrolowane napięcie mięśni – przyp. red.). Po wypadku lekarze niemal codziennie pytali o objawy. Wtedy jednak nie wiedziałem jeszcze, o co im chodzi. Dopiero po około dwóch miesiącach od wypadku ruchy spastyczne zaczęły postępować. Już wiem, że nie ma w życiu nic trudniejszego niż spastyczność. Ona nie daje mi spokoju ani przez moment. Atakuje niespodziewanie i sprawia, że nie jestem sobą.
O leczeniu w zagranicznym szpitalu…
Legenda polskiego żużla pytana o poddanie się ewentualnej terapii eksperymentalnej za granicą, potwierdza, że wszystko bierze pod uwagę.
– W mojej sytuacji wszystko, co daje nadzieję na godne życie, jest warte sprawdzenia. Nie boję się eksperymentów i gdy tylko pojawi się sensowne rozwiązanie, to na pewno wykorzystam szansę. Jestem w kontakcie z innymi żużlowcami, których spotkał podobny los. Wymieniałem się spostrzeżeniami z Darcym Wardem, Leigh Adamsem czy Krzyśkiem Cegielskim. Każdy z nich ma inne doświadczenia i każdemu pomogło coś innego. Najbliższe miesiące na pewno spędzę na oddziale rehabilitacji.
– Jestem dobrej myśli i wierzę, że wyjdę z tego. Zaakceptowałem sytuację, w jakiej jestem, ale się z nią nie pogodziłem. Celem jest wyjście ze szpitala o własnych siłach. Nie ma znaczenia, czy będzie to za miesiąc, czy może za kilka lat. Liczy się osiągnięcie celu. Rdzeń ma jeszcze czas na reakcję. Istotny progres może przyjść w każdej chwili. Ani przez chwilę w to nie zwątpiłem.
Fot. 400mm.pl