Żeby reprezentacja Polski przyklepała awans na mistrzostwa świata już w czwartek, muszą zadziać się dwie rzeczy:
a) Polska wygrywa w Erywaniu,
b) Czarnogóra remisuje z Danią.
Oba potrzebne do spełnienia warunki nie brzmią jak opowieści dziwnej treści, ich prawdopodobieństwo jest całkiem spore. Polska to najzwyczajniej w świecie drużyna stojąca o kilka półek wyżej niż Armenia, Dania zaś mierzy się z Czarnogórą o wszystko – któraś z ekip w tym meczu najpewniej straci szanse na awans. Jeśli zatem oba zespoły postawią wszystko na jedną szalę… remis wydaje się prawdopodobnym rozstrzygnięciem.
Jeśli jednak spojrzymy na historię starć w Armenii, dochodzimy do wniosku, że spacerek to absolutnie nie będzie. Oczywiście, chowanie głowy w piasek przed Armenią byłoby co najmniej nierozsądne, ale apel o nielekceważenie zadania wydaje się już jak najbardziej na miejscu. Historia wskazuje bowiem, że w Armenii… nie wygraliśmy jeszcze ANI RAZU. Podchodziliśmy do nich…
– w 2001 roku podczas eliminacji do mistrzostw świata i gdyby nie ta strata punktów (padł wynik 1-1), prawdopodobnie już wtedy Polacy mogliby bukować bilety do Azji. Reprezentacja nie poradziła sobie z absencją Emmanuela Olisadebe, który podczas tamtych eliminacji strzelał bramki seryjnie, choć okoliczności układały się idealnie pod nas. Najpierw szybko gola strzelił Kałużny, a potem Armenia zaczęła sama się wypunktowywać i ostatecznie kończyła mecz w… ósemkę. Ogólnie zostały pokazane w tym meczu cztery czerwone kartki – a trzy z nich były efektem regularnego mordobicia, do jakiego doszło w samej końcówce meczu. Zadeptany i zbutowany Bąk, dostający w mazak Hajto czy Kryszałowicz powalający rywala i później zbierający za to cięgi… Nie są to obrazki, po których obejrzeniu krzyczymy bis.
Bijatyka od 2:18
– w 2007 roku podczas eliminacji do mistrzostw Europy. Tym razem jedynym skandalicznym obrazkiem była gra biało-czerwonych, którzy odnieśli w Armenii drugą porażkę w całych eliminacjach (i ostatnią). A była to przecież drużyna, która potrafiła ugrać cztery punkty z Portugalią czy sześć z Belgią. Momentami Polacy nie wiedzieli, co się dzieje na boisku, Armenia stworzyła sobie – poza sytuacją, w której padła bramka – co najmniej dwie setki. Sam gol to efekt strzału życia z wolnego Hamleta Mychitariana.
Na szczęście znacznie lepiej było, gdy podejmowaliśmy Armenię na własnym terenie. Mialo to miejsce czterokrotnie i do tej pory w każdym z meczów wygrywaliśmy.
Stadion w Erywaniu to jednak inna historia. Jego atutem są po pierwsze kibice, którzy reagują bardzo żywiołowo, co niektórych piłkarzy może zbijać z pantałyku. Po drugie – odległość od Polski, która w sposób oczywisty gra na naszą niekorzyść. Co ciekawe, o ile w ostatnich latach na wyjazdach w okolice Kaukazu radzimy sobie całkiem dobrze, o tyle ta Armenia nie siedzi nam wyjątkowo. Po 2000 roku notujemy bowiem następujące wyniki ze wschodnimi reprezentacjami:
– 1-1 z Armenią w Erywaniu (2001)
– 3-0 z Azerbejdżanem w Baku (2005)
– 1-0 z Kazachstanem w Ałmatach (2006)
– 3-1 z Azerbejdżanem w Baku (2007)
– 0-1 z Armenią w Erywaniu (2007)
– 4-0 z Gruzją w Tbilisi (2014)
– 2-2 z Kazachstanem w Astanie (2016)
Czas zatem przełamać tę niechlubną serię. Być trzy razy w Armenii i nie wygrać ani razu – brzmiałoby to trochę nieekskluzywnie.