Reklama

Trzeba było przynieść nogę pod pachą, by Kostka dał odpocząć

redakcja

Autor:redakcja

29 września 2017, 11:21 • 18 min czytania 13 komentarzy

Czwartkowe popołudnie, stadion Rozwoju Katowice. Na płycie boiska drużyna trenuje przed ligową kolejką, a trener Marek Koniarek – widząc, że czekam na trybunach na spotkanie, które miało odbyć się po treningu – zaprasza mnie do rozmowy na ławce rezerwowych. – Wiedzą, co mają robić, więc nie jestem im potrzebny – tłumaczy. W tych okolicznościach przyrody opowiada o prezesie z Libanu, który szedł do szatni piłkarzy w przerwie i wygrażał, że ich porozstrzela. Mówi o nieakceptującym kontuzji Hubercie Kostce i noszeniu nóg pod pachą jako jedynym sposobie, by mieć chwilę wolnego na zaleczenie urazu. Opowiada też o dwóch torbach zabieranych na zagraniczne wyjazdy: w jednej z nich był sprzęt, w drugiej… baterie. No, takie jak myślicie. Zapraszamy na wspominki z Markiem Koniarkiem, autorem 29 bramek w Ekstraklasie w jednym sezonie, dwukrotnym mistrzem Polski, zdobywcą Pucharu i… członkiem jedenastek wszechczasów GKS-u Katowice i Widzewa. 

Trzeba było przynieść nogę pod pachą, by Kostka dał odpocząć

Ten Rozwój to chyba pana przeznaczenie. Niedawno podjął pan tu pracę po raz… piąty.

Ostatnio nadszedł trochę cięższy okres. Drużyna straciła największego sponsora, kopalnia już nie chce dawać pieniędzy na klub, więc w drużynie gra wielu młodych chłopców po 16 i 17 lat. Był nawet pomysł, by grali tylko tacy, ale sami by sobie nie poradzili. Muszą mieć obok siebie doświadczonych chłopaków. Cieszymy się, że się wprowadzają. Ostatnio w lidze bramkę strzelił Marchewka, który ma 16 lat. Wynik wynikiem, ale zespół tworzyliśmy w trzy tygodnie. Nie ma w Polsce drugiego takiego zespołu w tej klasie rozgrywkowej, w którym grałoby aż tak wielu młodych chłopaków. Widać po nich, że chcą. Błędów nie unikną – starzy robią błędy, a co dopiero młodzi.

Najbliższy czas to w zasadzie walka o przetrwanie z rundy na rundę.

Wyłącznie. Zobaczymy, jak będzie wyglądała sytuacja w klubie. Na ten rok jakieś zabezpieczenie jest, nie wiemy jak z przyszłym…

Reklama

Widzi pan w tej grupie kandydata na drugiego Milika?

Za wcześnie, by tak powiedzieć. Są tu chłopcy, którzy mają predyspozycje by grać wysoko, ale z wyrokami trzeba poczekać. Nigdy nie wiadomo. Może być tak, że 16 latek, który się teraz nie łapie na ławkę, za pół roku może być w pierwszym składzie. U młodych zawodników zmiany formy są szybkie. Milik ogólnie też nie wyrastał szczególnie ponad wszystkich, paru zawodników dotrzymywało mu kroku. Paru było wręcz lepszych! Milik był jednak niesamowicie ambitny i zdeterminowany i ich przeskoczył. Był skupiony na piłce, niektórzy poszli swoją drogą. Ogólnie ten rocznik 94 był bardzo zdolny. Grał w nim przecież jeszcze Przemysław Szymiński, który jest w Palermo. Gdyby nie kontuzje zrobiłby karierę też Kondzik Nowak. Miał pecha i tyle.

Wyobraża sobie pan teraz życie bez piłki?

Człowiek jest związany od początku z tą piłką, jeździł po Europie, po miastach polskich… Miałem ostatnio dwuletnią przerwę związaną z operacją i teraz zaliczam mały powrót w trudnej sytuacji. Trudnej, ale nie bez wyjścia.

Pytam dlatego, że kilka miesięcy temu udzielił pan Mateuszowi Karoniowi dla WP i Dariuszowi Faronowi dla Przeglądu Sportowego mocnych wywiadów. Z obu bił przekaz: byłem o włos od śmierci. Widzę, że jest pan w dobrej formie, wrócił pan do pracy, to chyba dobre znaki.

Pewne rzeczy z lekarzami mnie jeszcze czekają, ale człowiek zaczyna się już ruszać. Nie jest może tak, jakby się chciało, ale idzie to w dobrym kierunku. Życie bez piłki… Ile się będzie miało zdrowia, tyle się będzie przy tej piłce siedziało i przekazywało wiadomości. Mam problem z takim większym poruszaniem sie, ale mamy sztab szkoleniowy, wszystko jest codziennie ustalone, dajemy radę. Młodzi chłopcy wiedzą, co robić. Proszę zobaczyć, dziś mają prosty trening – to bardziej regeneracja – i nie jestem szczególnie potrzebny.

Reklama

Ten uraz to pozostałość po karierze piłkarskiej?

Trudno powiedzieć. Do dzisiaj nie wiedzą. Może z jakichś uderzeń i starć porobiły się krwiaki a z nich potem stany ropne… Niekiedy wychodzą takie rzeczy po długich latach, tak tłumaczą.

Pan trafił na czasy, w których biegało się dużo za dużo i bardzo bez sensu. Zastanawiam się, czy jedno z drugim może mieć związek.

Czy ówcześni trenerzy przesadzali? Może i tak, ale dzisiejsi trenerzy – ci nowej daty – przesadzają z treningami, w których się nie biega. Trening polega na przesuwaniu, niektórzy wiążą linami, przeciągają… A potem piłkarze wychodzą na boisko z zespołem zachodnim i wygląda to tak a nie inaczej. Tamci nagle dwa razy więcej biegają, są dwa razy szybsi. Gdy dostajemy wiadomości od Arka Milika o tym jak trenuje jego zespół, to w głowie nam się to nie mieści. Różnica jest bardzo duża. Dziś niektórzy zawodnicy nie wiedzą co to znaczy iść do lasu i pobiegać. Nie zgadzam się z trenerami, którzy mówią, że bieganie jest bez sensu i przesadzają w drugą stronę. Chłopaki w Rozwoju nie mają lekko – dzisiejszy trening to wyjątek – bo nie stać nas na to, byśmy lekko trenowali. Musimy też uważać, bo mamy niewielu zawodników i trening musi być dzielony, nie można wrzucać chłopców po 16 lat do jednego wora zresztą.

Z wrzucania piłkarzy do jednego worka słynął Hubert Kostka, chyba największy zamordysta, z jakim przyszło panu pracować.

Zimowy okres przygotowawczy był u niego przeciężki. Jakbym zaczął tym chłopakom opowiadać, że były po trzy treningi dziennie, to by nie uwierzyli. A gdybym dodał jakie to treningi – to już w ogóle. Nie daliby rady na pewno. W sezonie na tygodniu było to samo – jedna wielka harówka. Najwięcej dostawali młodzi, w tygodniu miałem cztery razy podwójny trening. Trener Kostka trafił na zespół, który poza Romanem Ogazą, reprezentantem, składał się z piłkarzy, których ludzie nie znali. I z tych zawodników zrobił w Bytomiu zespół na mistrza i trzecie miejsce. Piłkarsko nie mieli szans, musieli zapieprzać na boisku. Do dziś nikt nie zrobił mistrza z zespołu bez nazwisk. To tak, jakby dziś ligę wygrała Termalica albo Wisła Płock.

Musiał pan mieć momenty, w których nie dawał pan już rady u Kostki i mówił sobie: nie, to nie na moje siły.

Były załamania. Przez pół roku nie grałem ani w pierwszej drużynie, ani w rezerwach, bo  byłem tak zajechany i po prostu nie miałem sił. Trener o tym doskonale wiedział. Ale co, inny by się poddał i powiedział, że to nie ma sensu. Lepsi ode mnie tak robili i odpadali a ja zacisnąłem zęby i już na wiosnę zacząłem grać. Góry pozwiedzaliśmy wszystkie. Wisła, Szczyrk – śniegu po pas, a trzy godziny się w tym śniegu biegało, wchodziło, schodziło. Na hali nie było lepiej, treningi opierały się na ogromnym wysiłku i potem ciężko było chodzić po schodach. Kostka miał odpowiedni charakter i każdy musiał się podporządkować. Gdy wchodził do szatni, było słychać jak mucha lata.

Zdarzyło się, że ktoś mu podskoczył?

Nie, nie, nie. Ja nie znam takich sytuacji, by ktoś sie do niego odezwał. Spytać się o coś mógł jedynie Roman Ogaza. Chłopacy bali się iść powiedzieć, że mają kontuzję. Musieliby chyba przynieść nogę pod pachą, żeby trener to zaakceptował i dał odpocząć. Dzisiaj jak mają drobny uraz to od razu pauza, ktoś piszczy, ktoś na masaż. A wtedy sygnalizując uraz tylko narażałeś się na opieprz.

To bez sensu, granie z kontuzją to głupota.

Nie było takiej możliwości by pauzować i tyle. Piłkarze nawet nie szli. Człowiek niekiedy nogą nie mógł ruszać, ale nie było opcji by to zgłosić. Kostka miał silną, twardą rękę. Był w klubie wszystkim. Nawet gospodarz od koszenia trawy się go bał. Kierowca jadąc na mecz też musiał być czujny, by nie zrobić błędu za kierownicą, bo potem wysłuchiwał od Kostki. Taki był. Dzisiaj są inne czasy. Polecieliby zaraz się poskarżyć do prezesów i sponsorów, łatwiej zmienić trenera. Wtedy prezes był z kopalni.

O trenerze Jezierskim mówił pan kiedyś, że po treningach musieliście zjeżdżać po poręczy, bo schodzenie o własnych siłach po schodach było niemożliwe.

Jego metody były podobne do trenera Kostki. Długo ze sobą nie popracowaliśmy. Przyszedł do nas w maju i myśmy myśleli, że to jest styczeń a nie maj… Trafiliśmy akurat na przerwę reprezentacyjną. Wywiózł nas do spały i dostaliśmy takie treningi, że… No głowa mała. W w siedmiu ostatnich meczach sezonu nie strzeliłem już żadnej bramki, bo tak byłem zajechany. Starsi jeszcze jakoś to wytrzymywali, ale młodzi nie byli w stanie poradzić sobie z taką dawką wysiłku. Takie miał metody. Osiągał nimi wyniki i chwała mu za to.

Nie dochodziło do buntów przy takich trenerach? Piłkarzom nie jest na rękę tak trenować, nie wszyscy zresztą widzą w tym sens.

No muszę powiedzieć, że doszło do sytuacji… Tak się w sumie nie robi, ale nie było wyjścia. Starsi zawodnicy próbowali rozmawiać z trenerem, ale nie szło mu przemówić. Większość drużyny złożona była z zawodników ustabilizowanych, bo to i olimpijczycy… No i doszło do zmiany trenera. Przyszedł trener Stachurski.

Czyli chce pan powiedzieć, że stało się to za sprawą piłkarzy, tak?

Tak, w tym momencie tak. Wcześniej było to niemożliwością w Szombierkach czy GKS-ie. W Widzewie było już trochę inaczej.

Zadziałało to co teraz: lepiej wymienić trenera niż zawodników.

Tak, wtedy to zadziałało.

Trener Zdzisław Podedworny też miał silną rękę. Może nie taką jak ci dwaj, ale też mocny charakter, wymagający. Smuda to samo, 3-4 pierwsze mecze po okresie przygotowawczym zawsze były ciężkie. Było u niego dużo gonitwy, ale z piłką. Dużo pressingu, treningi nie za długie, ale intensywne, dużo gierek. U innych trzeba było lecieć 30-40 metrów by na bramkę kopnąć, a tu był zapieprz, ale przyjemny. Dało się wyczuć, że zaszczepia tu niemieckie metody. Po epizodach w Austrii i Niemczech od razu wiedziałem, o co chodzi.

Świeżo po powrocie z Niemiec Smuda kompletnie zapomniał polskiego.

To był śląski pomieszany z niemieckim i polskim. Taki bigos. Na pierwszym treningu Smudę przedstawiał Ismat Koussan, który też ledwo mówił po polsku. Jeden mówił i przekręcał, drugi się odezwał i… też zaczął przekręcać (śmiech). Smuda przekręcał najbardziej jak się denerwował, ale akurat przy nas nie powinien się denerwować, bo trafił na dobry zespół. Ale Smuda był taki, że denerwował się zawsze, nawet jak wygrywaliśmy. Jest 2:0? Źle, on chce 4:0! Tadeusz Gapiński zakładał się z nim o konkretne wyniki, że jak będzie np. 3:0 to on wychodzi z meczu. No i Smuda gonił, a Gapiński… wychodził. Smudzie ciągle było mało, mało. Czasami cofnęliśmy, bo były takie mecze, że trzeba było wrzucić jedną bramkę i po prostu wpuścić gości na swoją połowę, ale u Smudy to nie przechodziło. Mało, mało.

Skoro wspomnieliśmy Ismata Koussana, wyjaśnijmy historię, jak chciał strzelać do piłkarzy.

To był mecz ze Stomilem Olsztyn u siebie za Smudy. Do przerwy 0:2… U siebie! Koussan nie wytrzymał tego nerwowo i musieli go łapać na trybunie, by nie zrobił niczego głupiego. Trzymał go Gapiński, Grajewski i kierownik, a on się wyrywał i krzyczał:

– Ja ich zastrzelać! Zastrzelać ich!

Dobrze, że go złapali, bo nie wiadomo, co by było.

Faktycznie miał pistolet?

A ja nie wiem, bo go nie widziałem. Trzymali go za drzwiami, słyszeliśmy tylko, jak się do nas dobijał. Coś mu odbiło. Po meczu było spokojnie, bo wyciągnęliśmy na 2:2 po moich dwóch bramkach. No ale strata dwóch punktów z walczącym o utrzymanie Stomilem było dla nas jak porażka. Chociaż i tak nie ma co narzekać, bo to był sezon, w którym nie zaliczyliśmy ani jednej przegranej.

Do tej pory taki się nie zdarzył.

I się długo nie zdarzy.

Proszę zweryfikować obiegową anegdotę: nikt ci tyle nie da, ile Pawelec i Grajewski w Widzewie obieca.

Tak mówili i jedyne co mogę powiedzieć to to, że przesadzali z premiami. Było napisane, że premii tyle i tyle, a tego nie było nigdy. Niepotrzebne to, wszyscy czekali i wytwarzała się taka nieprzyjemna atmosfera. Kontrakty? Może ktoś miał jakieś problemy, ja akurat nie miałem. To, że nie było w terminie – zgoda. W Widzewie nie było takich pieniędzy jak w innych klubach. Atmosfera sprawiała, że ci chłopcy tak grali. Bez tego budynku, gdzie te kobity siedziały, bez pani Basi, która załatwiała sprawy w PZPN i bez wszystkich pań, które robiły obiady, to tego wyniku by nie było. Tam było tak swojsko, rodzinnie, że chciało się grać. Dla piłkarzy wtedy pieniądze nie były tak ważne, jak teraz. Dziś rozmowę zaczynają od kasy, piłkarz nie wejdzie na trening jak nie ma podpisanego kontraktu. Nie do pomyślenia. Myśmy wtedy mieli poumawiane kontrakty, ale zaczynaliśmy grać i dopiero wtedy podpisywaliśmy. Gdzie tam menedżer, kto wtedy miał? Dzisiaj 16-latek ma menedżera, to dla mnie chore. Dla mnie 80% tych menedżerów robi krzywdę. Przewracają w głowie im i rodzicom, potem taki 16-latek myśli, że jest wielki i za dwa lata będzie grać w Napoli. Żel na głowę, do galerii i przy komputerze tylko siedzieć. My w Widzewie byliśmy ze sobą tak zżyci, że nawet po porażkach nie było awantur. W niektórych klubach było tak, że człowiek ze strachem wychodził na trening.

Jak żyło się w Łodzi z perspektywy osoby związanej z ŁKS-em?

Mieszkałem na Retkini – dzielnicy za stadionem ŁKS-u – i nie miałem żadnych problemów z kibicami. Praktycznie mieszkałem z nimi w jednym bloku. Zawsze z nimi pogadałem, samochód miałem spokojnie przed blokiem, nikt go nie wymalował, a wręcz go pilnowali. Drugi raz mieszkałem na Bałutach, to już był Widzew. Łódz wspominam dobrze, ale jak człowiekowi idzie w graniu to mu się fajnie mieszka. Może byłbym innego zdania gdyby mi tam nie szło.

Kibiców ŁKS wspomina pan dobrze, za to ci Widzewa… buchnęli panu zegarek, który dostał pan za sto bramek w Ekstraklasie.

Działo się to po meczu z Legią, gdy świętowaliśmy mistrzostwo Polski. Czekali na nas na parkingu, wyciągali wszystkich z autobusu i nosili na rękach. Ale nie wiem, może po prostu mi spadł? Euforia i to wszystko, zdarza się. Fajne czasy. W Gieksie nie udało mi się osiągnąć ani jednego mistrzostwa, tyle co Puchar Polski i tytuł odkrycia roku. Ostatnio na 50-lecie GKS-u i 100-lecie Widzewa człowiek znalazł się w jedenastkach wszechczasów obu drużyn. Patrzy się szczególnie na ten Widzew a tam Boniek, Smolarek…

Fajne towarzystwo.

Fajne towarzystwo, tak!

W GKS-ie spędził pan długie lata u prezesa Dziurowicza, o którym panuje opinia, że gdy wchodził do szatni, prostował sie papier.

To akurat słowa mojego kolegi, Franciszka Sputa. W stu procentach się z tym zgadzam. Mogę ocenić prezesa Dziurowicza, bo byłem u niego jako zawodnik i trener i uważam, że to nie był zły człowiek. Był dobry, ale miał bardzo silną władzę. Nie było tak, że ktoś mu coś powiedział i on się z tym zgodził. Wysłuchał, ale potem powiedział, że to jest zielone, mimo że usłyszał, że jednak czerwone. Dużo miałem sytuacji, gdy chciałem coś zasugerować, ale nie dało się. Gdy jako zawodnik na koniec poszedłem do GKS-u i walczyliśmy o utrzymanie, Dziurowicz zwolnił trenera Piekarczyka dwa mecze przed końcem i Dziurowicz kazał wziąć to mnie i Furtokowi. A my się wzbranialiśmy! Nie weźmiesz? Usłyszałem, że skoro tak, to już nie będę ani grał, ani trenował. Nie było z nim dyskusji. Jak powiedział tak musiało być. Gdy miałem propozycję z innego klubu wziął mnie, pokazał mapę i spytał, gdzie chcę iść. Na północ? To marynarka. Na południe? To służby górskie. Odechciało mi się transferu.

Potrafił się odwdzięczyć? Gdy Andrzej Rudy powiedział, że nie ma przed blokiem drzew, odpowiedział: no to jutro będziesz miał.

I były! Wiem dobrze, bo mieszkałem w tym samym bloku. Dostaliśmy nowe mieszkania za wieżą telewizyjną w Katowicach, akurat u Dziurowicza był prezes spółdzielni mieszkaniowej i Dziurowicz tak załatwił, że na drugi dzień były drzewa. Umiał docenić, choć nie szło po nim tego poznać. Mieliśmy podpisane kontrakty, ale w sumie były one niepotrzebne. Daty i wszystkie liczby miał w głowie. Nigdy nie było tak, że coś obiecał i nie dał. Słowo było święte. Pamiętam, jak kiedyś Dziurowicz posądzał nas o sprzedanie meczu i były afery. Ale ja byłem za młody, nic nie widziałem.

Raz przed Dziurowiczem trenerzy zamknęli się w toalecie.

To było na Olimpii Poznań. Pamiętam jak dziś, że Okoński strzelił bramkę. Nie wiedziałem, że z tym meczem coś było nie tak – takie podejrzenia miał Dziurowicz – i ostatecznie chyba nic nie było. Prezes wskoczył do szatni: – Co wy myśleliście, że mnie nie będzie na meczu i nie będę tego widział!?! Trener Łysko cyknął do ubikacji ze strachu. Dziurowicz poryczał na niego, że jak przegramy to będziemy inaczej rozmawiać, ale skończyło się 1:1 i był spokój.

GKS tamtych czasów to też dużo meczów w Europie. Co najbardziej pan z nich zapamiętał?

Jeden z lepszych wyjazdów to Reykjavik. Piękny wyjazd, było 3:0. Fajny kraj i fajni ludzie. Lecieliśmy takim malutkim samolotem, trzęsło przez siedem godzin, mieliśmy jeszcze tankowanie w Norwegii po drodze. Fajnie nas chłopcy przyjęli, zrobili dla nas imprezę po meczu. Zaprowadzili nas do klubu z czterema piętrami, na każdym była inna muzyka. Pamiętam, że byliśmy też na wulkanach i trzeba było zapłacić kilka dolarów by doszło do wybuchu. Nasi chłopcy opatentowali, że wystarczy wrzucić do środka mydełka z hotelu. Co, Polak nie może?! W Katowicach oprowadziliśmy ich po mieście i posiedzieliśmy z nimi po meczu, ale niestety nie mieliśmy takich lokali jak oni.

Gorzej było z FC Sion. Dzisiejszy prezes Korony Kielce Krzysztof Zając zorganizował im dobre przyjęcie. Pokupowaliśmy kryształy nie kryształy i im wręczyliśmy. Myśleliśmy, że w rewanżu – jak to Szwajcarzy – odpalą nam po szwajcarskim zegarku. Wychodząc w holu zobaczyliśmy, że mają takie koszyczki przykryte serwetkami. Wręczyli nam to a tam… pomarańcze i banany. No, fajne zegarki!

Zagraniczne wyjazdy kojarzą się też z handlem.

Było tak. Handlowaliśmy przede wszystkim w Skandynawii, gdzie ceny były wysokie, więc zabierało się przede wszystkim wódkę. Jedna torba sprzętu, a druga torba baterii. Szybko to szło. Gdy pojechaliśmy do Szwecji wszystko sprzedałem szwedzkiemu bramkarzowi, z którym potem graliśmy mecz. Poszła wrzutka z boku, ja złożyłem się do szczupaka, a ten bramkarz… zamiast w piłkę to złamał mi nos. Spóźniony był i do dziś nie wiadomo, czy to od tych trunków. Pięknie było jak człowiek obudził się w szpitalu. Później śmiali się ze mnie: po coś mu sprzedawał?! W Izraelu też sprzedawaliśmy radia nie radia, garnitury. Opchnęliśmy to sklepowi, a za chwilę był tam cały tłum. Do Austrii wiozło sie zwykle misy, kryształy. Grało się i jak na warunki polskie zarabiało się dobrze, ale w przeliczeniu na dolary to było mało. Tak się dorabiało. Robili to nie tylko piłkarze, też zapaśnicy z GKS-u też, wszyscy sportowcy.

Co się działo w samochodzie, którym jechał pan na zgrupowanie kadry z Janem Furtokiem? Przyjechał pan w takim stanie, że został pan z miejsca wydalony z reprezentacji i już do niej nie wrócił.

Po latach Łazarek wypowiedział się, że niepotrzebnie tak się stało. Tak się nie robi. Ostatnio w reprezentacji po aferze alkoholowej zachowano spokój i jest dobrze, ale Łazarek jest wybuchowym trenerem. Co się działo w samochodzie? To był wesoły samochód. Mieliśmy z Jasiem Furtokiem po równo bramek i rywalizowaliśmy ze sobą. Graliśmy z Górnikiem Wałbrzych u siebie. Musieliśmy wygrać, ale nie szło nam nic. 85. minuta wyszliśmy we dwóch  na bramkarza i Jasiu prowadził piłkę. Jakby mi zagrał to miałbym do pustej, ale on chciał strzelić sam i… trafił w słupek. Po meczu stwierdziliśmy, że nie ma co się obrażać i pojechaliśmy na obiad a później do Wrocławia. Trzeba było się pogodzić. Akurat Łazarek trafił na nas i narobił afery.

Piotr Szarpak mówił o panu tak: “Miał swój świat. Widzew to było wtedy dziesięciu piłkarzy i Koniarek, stojący w polu karnym. Wystarczyło, że raz się cofnął, to od razu była na niego zasadzka. Dlatego stał, gdzie chciał i rozliczaliśmy go z bramek”.

Gdy wszedłem do szatni Widzewa pomyślałem sobie: kurde, co jest grane? Coś jest nie tak. W Niemczech była na początku w stosunku do mnie sztywna atmosfera, ale nie aż tak jak w Widzewie. Graliśmy przeciwko sobie w Gieksie, było myślenie “skąd on w ogóle tu do nas przyjechał…”. No nic, myślałem, takie będą tylko pierwsze dni, ale zaczęliśmy grać mecze i było to samo. Ile się człowiek musiał nabiegać… W końcu strzeliłem bramkę. Doszło potem do zmiany trenera i przyszedł trener Żmuda z Katowic, ustawił nas inaczej, grałem na innej pozycji i od tego meczu już mi szło, zacząłem strzelać bramkę za bramką. Zrobiło się imprezę, tak zwane wkupne, a po czasie Łapa uczył się dziennie dwa słowa po śląsku, bo nie umiał nic tego języka. Wtedy zobaczyłem, że napastnik jest jak bramkarz. Żeby bramkarz miał zaufanie, musi wybronić w sezonie dwa-trzy mecze. Takie, gdy obronie nie idzie, a i tak skończy się 0:0. Napastnik ma z kolei tak, że jak drużynie nie idzie, musi strzelić z niczego. Wczoraj dzwonił do mnie dziennikarz i pytał o Angulo, czy to dobry napastnik. Powiedziałem: nie wiem! Fajnie, że strzela bramki, elegancko, bo Górnik gra dobrze. ale dopiero jak im przestanie dobrze iść okaże się, na ile jest dobry i sam coś zrobi. Wiem po sobie w Widziewie – w wielu meczach nam nie szło, nie mogliśmy nic stworzyć, ale tu coś dziubnąłem, tu wstawiłem nogę i kończyło się 1:0. Zespół z czasem zaufał i nie miał pretensji jak czegoś nie strzeliłem. Autorytet najlepiej zbudować na boisku. Tylko na boisku.

O panu panowała opinia, że lubił pan zaprzepaścić proste sytuacje, ale strzelał w takich, gdy było wiadomo, że jest już po akcji.

W szesnastce już nie podawałem. Mówię napastnikom, że mają być egoistami. W polu karnym z każdej pozycji muszą strzelać.

Obawia się pan, że pana rekord 29 bramek w sezonie jest zagrożony?

Nie przywiązuje do tego w żaden sposób wagi.

Myśli pan, że ktoś w perspektywie powiedzmy dziesięciu lat go przebije?

Prędzej czy później ktoś przebije. W Widzewie też mam rekord, ale tu jest podobna sytuacja: kiedyś ten Widzew w końcu wejdzie do Ekstraklasy i ktoś strzeli więcej niż 65 bramek.

Na koniec proszę rozstrzygnąć bardzo ważną sprawę z historii polskiej piłki: na co panu były te pieczarki?

Pieczarki? Mnie?

Nawiązuję do najbardziej absurdalnej przyśpiewki, jaką widziały polskie boiska. “Nie ma pieczarek, wszystkie zajebał Koniarek”.

Szczerze? Nie pamiętam tego. Na którym stadionie to było, chyba nie na na Gieksie? Pamiętam inną przyśpiewkę. Na nutkę “Volare” śpiewali “Marek ooo Koniarek ooooo”. Dawno tego nie słyszałem, ale chłopcy z Rozwoju powiedzieli mi, że jest to gdzieś nagrane. Muszę odsłuchać. Przyjemna sprawa.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Hiszpania

Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Kamil Warzocha
0
Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Komentarze

13 komentarzy

Loading...