Dziś premierę miał nowy film Patryka Vegi, czyli „Botoks” – niestety, kolejne już dzieło reżysera nie zbiera dobrych recenzji, Krytycy wytykają mu masę niedoskonałości podobno Oscara w tym roku ma nie być. Nie będziemy oceniać, bo jeszcze tego cuda nie widzieliśmy, natomiast mamy wrażenie, że Vega mógłby nagrać siebie siedzącego przez dwie godziny na klopie, a i tak nie przebiłby chały zaprezentowanej w Gdyni.
Szczerze mówiąc, chcielibyśmy zadać sobie pytanie, co to tak właściwie było. Jakiś happening? Strajk? Kabaret? Niestety, nie musimy, bo odpowiedź już znamy, zobaczyliśmy ekstraklasę w swoim najgorszym wydaniu, czyli takim prezentowanym średnio raz w tygodniu (chyba że gra reprezentacja). Jeśli ktoś niezaznajomiony z polską ligą chciał obejrzeć, jak nie powinien wyglądać futbol, to dzisiaj dostał świetny przykład. Kontry wyprowadzane w tempie już nawet nie ślimaczym, bo nie chcemy obrażać tych cudownych mięczaków. Podania celne goniły za trzema podaniami niecelnymi. Strzały zagrażające wszystkiemu, tylko nie bramkarzom – przypomnijcie sobie uderzenie Szczepaniaka w okolice chorągiewki, próbę Piesia między 18. a 19. rzędem. A jak już piłka leciała w kierunku celu, to bramkarzem musiałby się okazać dziurawy ręcznik, by to jakimś cudem puścić – mowa tu o uderzeniach Sołdeckiego czy Kuna z pierwszej połowy.
Nic nie pomagało. Jak Helstrupowi spadła piłka pod nogi na 10. metrze, to nawet nie trafił w bramkę. Kiedy Steinbors interweniował niezbyt pewnie, to Deja, zamiast uderzyć, chciał poszukać kolegi w szesnastce, ale z taką precyzją nie znalazłby piasku na pustyni. Było tak beznadziejnie, że komentatorzy zaczęli doceniać Siemaszkę, bo ten najwięcej biegał i potrafił sobie wypracować chociaż pół okazji, gdy z ostrego kąta przestrzelił o jakieś dwa metry.
Pomyśleliśmy – tu się albo skończy 0:0, albo z pomocą przyjdą stałe fragmenty gry, które czasem lubią wyciągnąć dłoń do drużyn niebędących z piłką w najlepszych relacjach. Tak się stało, ale oczywiście w naturalnym dla tego spotkania uroku. Najpierw wrzucił Nalepa i kompletnie odpuszczony Marciniak zmieścił piłkę w siatce. Później goście rozegrali korner, poszła wrzutka, Sołdecki chciał sprawdzić, ile musi zrobić, by ciągnąc Helika zapracować na karnego dla Cracovii. Jedenastki nie było, ale panowie zeszli do parteru, wierzgali chwilę nogami i jakimś cudem z tego chaosu wyszedł gol dla przyjezdnych.
Padły więc aż dwie bramki, ale jeśli o nich miałyby decydować zasługi, to ten mecz nie zasłużył nawet na ćwierć gola. Po wyrównaniu swoich sił spróbowali sił jeszcze da Silva i Zarandia, ale były to starania tak nieśmiałe, że przy poważnych meczach nawet byśmy ich nie wspomnieli. Niestety, dziś takiego nie zobaczyliśmy i to poniekąd kolejna niesprawiedliwość futbolu, że obie ekipy biorą z tej partii jakikolwiek łup dla siebie. Za takie mecze na konto drużyn powinno trafiać po zero punktów.
[event_results 365755]