„Przekonałem własne ciało, że nikt nie może mnie skrzywdzić. Mogłem mieć szwy wokół oczu, złamany nos, złamane ręce. Ale tak naprawdę nigdy nie zostałem ranny” – powtarzał aż do śmierci Jake LaMotta, legendarny pięściarz, właściciel prawdopodobnie najtwardszej szczęki w historii boksu, człowiek, który zupełnie nieświadomie napisał scenariusz do jednego z najważniejszych filmów w dziejach kina.
I pomyśleć, że dla tego uparciucha to było jeszcze za mało. On nawet maglował twórców filmu, żeby to jemu, a nie Robertowi De Niro, dali główną rolę.
***
Być może nie każdy wie, ale „Wściekły Byk” narodził się na planie drugiej części „Ojca Chrzestnego”. To właśnie wtedy, między scenami, wcielający się w rolę młodego Vito Corleone Robert De Niro czytał biografię Jake’a LaMotty „Raging Bull: My Story”.
Aktor, zaciekawiony historią boksera z Nowego Jorku, niemalże siłą wepchnął książkę w ręce Martina Scorsese, który dotychczas angażował go już w swoich filmach. Grał u niego m.in. w głośnym „Taksówkarzu”, „New York, New York” i „Ulicach nędzy”. Ale reżyser, którego klimaty sportowe nigdy specjalnie nie pociągały, długo kręcił nosem. De Niro przekonywał jednak, że chociaż sama książka nie została może wybitnie napisana, to historia bohatera jest materiałem na mocny film. W końcu postawił na swoim.
Kiedy zaczęli zdjęcia, Jake LaMotta był już gościem powoli dobijającym do sześćdziesiątki. Co ciekawe, Martin Scorsese miał z nim ponoć mały kłopot, bo były bokser chciał zagrać samego siebie. Słowem, upominał się o główną rolę. W końcu jednak usłyszał od producenta, że „nie jest w tym typie”, co – szczerze przyznajmy – w przypadku filmu biograficznego o nim samym brzmi kuriozalnie. Tak jak planowano, postawiono więc na Roberta De Niro i nikt nie żałował. W filmie nie grał on Jake’a LaMotty. On nim był. Ten sam styl poruszania się po ringu, ta sama przygarbiona sylwetka, ten sam sposób wyprowadzania ciosów, te same grymasy bólu na twarzy. Kalka.
LaMotta pracował przy filmie w charakterze konsultanta, zarówno w kwestii scenariusza, jak i scen ringowych. De Niro wspominał po latach w rozmowie z magazynem „Time”, że kiedy początkowo szlifował umiejętności bokserskie sparując z innymi zawodnikami, treningi były mocno zachowawcze, tak żeby nikomu nie stała się krzywda. Kiedy jednak na sali pojawił się sam LaMotta, pierwsze co zrobił, to kazał aktorowi, żeby ten naprawdę strzelił go w pysk. De Niro był zaskoczony, że facet w takim wieku jest jeszcze tak twardy i wytrzymały na ból.
Dla gwiazdora ta rola była też wyzwaniem z innego względu. Do scen przedstawiających LaMottę już po zakończeniu kariery, musiał przytyć blisko trzydzieści kilogramów. Jadał więc dużo i w najlepszych restauracjach. Natomiast żeby „bokserski” efekt był jak najbardziej realistyczny, Scorsese zatrudnił Michaela Westmore’a, speca od makijażu. Kilka lat później to właśnie on stworzył wygląd większości obcych gatunków w „Star Trek: The Next Generation”.
Film, chociaż początkowo został przyjęty z umiarkowanym entuzjazmem przez krytyków, doczekał się jednak w 1981 roku ośmiu nominacji do Oscara. Ostatecznie statuetkę zgarnął De Niro za najlepszego aktora pierwszoplanowego, akademia filmowa doceniła również montaż. W kategorii „najlepszy film” niestety się nie udało. Wygrał dramat „Zwyczajni ludzie” Roberta Redforda.
***
Scena pierwsza: Szczęka
To film, a jaki Jake LaMotta był w prawdziwym życiu?
Pierwszy raz prał się na ulicy w wieku zaledwie siedmiu lat. Trudno jednak nawet powiedzieć, że broił, bo – jak mówił w wywiadach – odbywało się to za przyzwoleniem ojca. Starszy po pierwsze nie był chyba najlepszym tatusiem, a po drugie widział w tym po prostu możliwość zarobku. Smarkacz bił się czasami za pieniądze, dzięki czemu ojciec zawsze miał kilka dolców więcej do czynszu.
Ale kto wie, być może dlatego później przez całą karierę imponował na ringu wytrzymałością na ciosy. LaMotta, co trzeba podkreślić, nie był wybitnym specjalistą od nokautów. Spośród swoich 83 zwycięskich walk, zakończył tak raptem 30. Słynął natomiast właśnie z niebywałej wręcz umiejętności przyjmowania ciosów, dzięki czemu tylko raz został znokautowany – pod koniec kariery w 1952 roku przez Danny’ego Narcido. Przegrał wprawdzie 19 pojedynków, cztery przed czasem, ale tylko ten jeden raz rywal przycisnął go na tyle, żeby powalić na deski.
Symboliczna stała się szczególnie scena z jego ostatniej walki z Sugarem Rayem Robinsonem. Do pojedynku w Chicago, podczas którego LaMotta bronił tytułu mistrza świata wagi średniej, doszło 14 lutego 1951 roku. A że walka była wyjątkowo brutalna, obwołano ją później „Masakrą w dniu świętego Walentego”, co było oczywiście nawiązaniem do wydarzeń z 1929 roku, kiedy to w tym samym mieście ludzie Ala Capone zamordowali siedmiu członków rywalizującego z nim gangu.
Robinson zdominował tamtą walkę, ale nie mógł znokautować LaMotty, nawet kiedy ten z trudem podnosił już ręce. Do jatki doszło w trzynastej rundzie, która ostatecznie zakończyła się technicznym nokautem i porażką „Byka z Bronxu”. Przegrał, ale do końca stał na nogach.
We „Wściekłym Byku” scena ta została jednak jeszcze bardziej podkręcona przez Scorsese. Kompletnie rozbity LaMotta trzyma się wtedy lin i bez jakiejkolwiek reakcji przyjmuje kolejne silne ciosy. Krew tryska dosłownie wszędzie, strzela z łuków brwiowych, ścieka po nogach, bryzga nawet na siedzących przy ringu dziennikarzy (to wariacja reżysera, jaki sędzia w prawdziwej walce pozwoliłby na taką krwawą łaźnię?). Po wszystkim LaMotta podchodzi do świętującego rywala mówiąc: „Ray, nie powaliłeś mnie. Nigdy mnie nie powalisz. Słyszysz? Nigdy mnie nie powalisz”. Czy takie słowa naprawdę padły? Nie wiadomo, ale Jake na pewno tak właśnie myślał.
Dużo o sile jego organizmu mówi już to, że mimo bokserskiej kariery i hulaszczego trybu życia, dożył aż 95 lat. Kiedy umierał 19 września, położyły go dopiero powikłania po zapaleniu płuc.
Scena druga: Mistrz
Jego droga do tytułu mistrza świata była długa, bo pierwszą walkę o pas dostał dopiero w swoim 89. pojedynku. Na marginesie należy wspomnieć, że przez całą karierę stoczył 106 walk. Boksował w latach 1941-1954, co daje – w dzisiejszych realiach zawodowego ringu to nie do pomyślenia – średnio ponad osiem walk rocznie. Były sytuacje, że wchodził między liny ponowne już po trzech tygodniach.
Wróćmy jednak do mistrzostwa świata, które było jego obsesją. Być może szybciej dostałby szansę walki o pas, gdyby chciał ułożyć się z lokalną mafią, bo wtedy to ona miała ten rynek w kieszeni. Krnąbrny nowojorczyk długo mówił „nie”, chcąc dojść do tytułu bez proszenia o to chłopców z miasta, ale jednak w końcu uległ. Warunek był jeden: najpierw miał podłożyć się w walce z Billym Foxem, żeby gangsterzy mogli obłowić się stawiając na niego u bukmachera. LaMotta może i miał wątpliwości, czy się sprzedać, ale wyzbył się ich uznając najwyraźniej, że to może rzeczywiście szansa na coś dużego w przyszłości. Cyrk zakończył się w czwartej rundzie technicznym nokautem. Szwindel szybko jednak wyszedł na jaw, dlatego pięściarz został zawieszony na kilka miesięcy.
Ale mafia słowa dotrzymała. Po dwóch latach, w czerwcu 1949 roku, LaMotta skrzyżował w Detroit rękawice z Marcelinem Cerdanem, czyli ówczesnym kochankiem słynnej Edith Piaf. Była to przeszkoda trudna do pokonania, bo Francuz w momencie wyjścia na ring mógł pochwalić się świetnym bilansem 111-3. Walka była ciężka – obaj długo walczyli z kontuzjami odniesionymi już w pierwszy rundach – ale zwycięska dla Jake’a. Cerdan nie był już w stanie kontynuować starcia w dziesiątej rundzie. LaMotta zdobył pas, a do kieszeni wpadło mu też 19 tys. 171 dol. Kontrakt uwzględniał rewanż jeszcze w tym samym roku, ale wszystko przekreśliła tragedia – kilka miesięcy później Marcel Cerdan zginął w katastrofie lotniczej w Azorach.
Jedną ze swoich najsłynniejszych walk stoczył w 1950 roku, kiedy okładał się w ringu z Francuzem Laurentem Dauthuille. Chociaż żeby być precyzyjnym, przez większość pojedynku to on był okładany. Kiedy zaczynała się ostatnia, piętnasta runda, Francuz wygrywał zdecydowanie na punkty i już mógł przymierzać pas. Ale na mniej niż minutę przed końcem nieoczekiwanie został powalony na dechy. Wtedy tamten come back LaMotty uznano za jeden z najwspanialszych w historii.
Pas stracił rok później we wspomnianej już walce-masakrze przeciwko Robinsonowi. Od tamtej pory stoczył jeszcze dziesięć pojedynków, ale tylko pięć z nich wygrał. To był zmierzch jego kariery.
Scena trzecia: Sugar Ray Robinson
Ten serial, składający się z aż sześciu pełnych dramaturgii pojedynków w latach 1942-1951, to klasyka gatunku. LaMotta wspominając później tamte bitwy żartował, że to aż dziwne, że nie zostali małżeństwem, albo nie nabawił się cukrzycy od tak częstych kontaktów z Robinsonem, co było oczywistym nawiązaniem do jego charakterystycznego imienia. To była jedna z pierwszy tak zaciętych rywalizacji między dwoma bokserami.
Pierwszą walkę stoczyli w 1942 roku, ale nowojorczyk przegrał na punkty przez jednogłośną decyzję sędziów. Kiedy rok później doszło do rewanżu, Sugar wciąż nie przegrał żadnej ze swoich czterdziestu walk. Ale tym razem to on był ofiarą. Kilka razy niemalże słaniał się na nogach, raz uratował go nawet gong kończący rundę, ale jakoś dotrwał do końca. Sędziowie byli jednak zgodni – zwycięzcą był LaMotta. Później wychodzili na ring jeszcze cztery razy, ale za każdym razem górą była już czarnoskóra gwiazda. Mimo to Robinson do końca życia powtarzał, że największe ringowe katusze przeżywał właśnie w walkach z Jake’em. Wcześniej nikt nie posłał go na deski, a po jednym z ciosów „Byka z Bronxu” aż wypadł z ringu.
Jak później pięknie napisano, w tych sześciu bitwach LaMotta był bykiem, a Robinson matadorem. Te porównania nie brały się znikąd. Na jego tle czarujący techniką Sugar naprawdę wyglądał jak baletnica.
Co ciekawe, kiedy w 1985 roku LaMotta już po raz szósty brał ślub, Robinson był jednym z gości zaproszonych na jego imprezę w Las Vegas. „Walczyłem z Sugarem sześć razy i wygrałem tylko raz. Ślub biorę już po raz szósty, a nie wygrałem jeszcze ani razu!” – żartował w obecności gości.
Robinson zmarł cztery lata później. Chorował na Alzheimera.
Scena czwarta: Parszywy charakter
Siłą filmu Martina Scorsese było to, że pokazywał wszystkie odcienie życia swojego bohatera. Przy „Wściekłym Byku” „Rocky” to momentami różowa laurka. Bo Jake LaMotta, chociaż w ringu dokonywał rzeczy absolutnie wyjątkowych, w codziennym życiu był nie do zniesienia. Był toksyczny w relacjach międzyludzkich. Przecież zawarcia aż siedmiu związków małżeńskich (ostatni w 2012 roku w wieku 90 lat), nie można było tłumaczyć wyłącznie kochliwością. On po prostu nie potrafił żyć z innymi, a inni z nim.
Przede wszystkim był chorobliwie zazdrosny, przez co bił nie tylko przeciwników w ringu, ale i żonę w domu. Wystarczyło jedno „dziwne” spojrzenie na innego mężczyznę, jedno zbyt uprzejme słowo, żeby wpadł w furię. Kobiety trzymał w klatce. Miał wybuchowy charakter, co przekładało się też na bardzo częste kłótnie z bratem i innymi członkami teamu. Ci przymykali jednak oczy na wiele, bo był przecież mistrzem.
Hulaszczy tryb życia prowadził też po zakończeniu kariery, kiedy otworzył w Miami własny klub (sam zresztą dawał w nim skecze na scenie, rola komedianta go pociągała). Lubił zapewnić rozrywkę innym, ale przede wszystkim lubił zabawić się sam. Policja dobierała się do niego kilka razy, m.in. za wpuszczanie do swojego lokalu niepełnoletnich dziewczyn i czerpanie korzyści z prostytucji. Na kilka miesięcy trafił nawet do więzienia.
Kiedy pierwszy raz obejrzał w całości „Wściekłego Byka”, film nie do końca mu się spodobał. Przede wszystkim chodziło o sposób, w jaki Martin Scorsese pokazał jego wybuchowe zachowanie, niekontrolowane napady agresji. Zaczął zastanawiać się, czy naprawdę był taki, jak ten gość grany przez Roberta De Niro.
– Czy naprawdę taki byłem? – zapytał swoją drugą żonę Vickie.
– Ty byłeś gorszy – odpowiedziała.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI