Saga związana ze zmianą właściciela, rozważania o nowym trenerze, w tym możliwość pracy Michała Probierza w roli managera. Wielkiego wybuchu we Wrocławiu nie było, ale wielka rewolucja – już tak. Latem na Dworcu Głównym we Wrocławiu minęły się dwa wagony, jeden odjeżdżający, drugi przyjeżdżający. W pierwszym upchnięto aż 16 zawodników, za to przywitano – także “aż” – 13. Wydawało się, że to nie może się udać. A na pewno nie szybko. A tu niespodzianka, jeszcze wrzesień, a Śląsk ogrywa Legię, Lecha, znacząco poprawia frekwencję i znajduje się w czubie tabeli. Śląsk po paru meczach kołysanki, zaczął grać mocny rock.
Projekt Jana Urbana “Śląsk 2017/2018” to zupełnie inny twór od tego sprzed roku. Można wręcz powiedzieć, że poza nazwą, to dwie różne drużyny. Spójrzcie na skład wrocławian z pierwszej kolejki ubiegłego sezonu, właśnie z meczu w Lechem, także u siebie.
Pawełek – Zieliński, CELEBAN, Dwali, Augusto – Kokoszka, Goncalves, Alvarinho, Morioka, Madej – Grajciar
A teraz na skład z wczoraj:
Wrąbel – Pawelec, CELEBAN, Tarasovs, Cotra – Kosecki, Chrapek, Riera, Pich – Piech, Robak
JEDEN zawodnik powoduje, że to jednak nadal ten sam Śląsk Wrocław. Ten sam, ale nie taki sam. No i plus stawiamy za siedmiu Polaków w pierwszym składzie, to też rzadko się u nas zdarza.
Kolejna drastyczna zmiana? Na meczu z Lechem (czyli zespołem, który zazwyczaj zapełnia stadiony) na trybunach pojawiło się 12 400 osób. Wczoraj ponad 22 tysiące. Dziesięć tysięcy (!) kibiców więcej. Dopiero co chwaliliśmy Śląsk za zmianę strategii promocji klubu, co przełożyło się na frekwencję. Bo skok o pięć tysięcy względem poprzedniego sezonu, to znaczący progres. Podczas gdy przez ostatnie dwa lata średnia liczba kibiców na stadionie nie przekraczała nawet dziesięciu tysięcy, teraz wynosi 14 400 osób. A wczorajsze 22 tysiące na meczu z Lechem jeszcze bardziej podbiją frekwencję.
Frekwencję, oprócz działań marketingowych, jak ostatni świetny materiał z Tadeuszem Pawłowskim, buduje gra zespołu. A ta jest bez zarzutu. Urban poukładał zespół, wskazał palcami, kto ma być liderem drużyny i konsekwentnie stawia na piłkarzy, którzy z meczu na mecz wyglądają coraz lepiej. W bramce momentami mogłoby być lepiej, ale Jakub Wrąbel rośnie z każdym tygodniem regularnej gry w barwach Śląska i na “pawełki” w tym sezonie nie ma co liczyć. A przynajmniej nie co drugą kolejkę. Obronę spina, jak i rok temu, ale z lepszym skutkiem, Piotr Celeban. Obronę, w której Djordje Cotra, zakurzony w ostatnim czasie w Lubinie, znów szaleje na lewej stronie i przypomina, że opinia najbardziej niedocenianego ligowca – bo mówiło tak o nim wiele osób – jest prawdziwa. Zresztą teraz po prostu zostaje doceniany. Sens swojego bytu w Śląsku odnalazł Sito Riera, na skrzydle wiatr – ale i statystyki – robi Jakub Kosecki, który wczoraj zrobił kołowrotek z Mario Situma. A z przodu w duecie dobrze spisują się Marcin Robak i Arkadiusz Piech, choć przecież na początku sezonu były wątpliwości, czy takie ustawienie się sprawdzi.
A ten pierwszy zaczął strzelać i jego statystyki wyglądają jeszcze lepiej niż w poprzednim sezonie, gdy w barwach Lecha zgarnął koronę króla strzelców. Wtedy także zaczął strzelanie od czwartej kolejki, ale po dziesiątym meczu miał na koncie pięć goli. W tym sezonie jest jeszcze lepiej. Ma już siedem trafień, a należy zaznaczyć, że z powodów zdrowotnych opuścił dwie kolejki, czyli te siedem goli strzelił w ośmiu meczach. Jak obrońcy podają mu rękę, muszą później liczyć, czy mają wszystkie palce.
No i jeszcze jedno. Obecną formę znów odnieśmy do przeszłości.
Sezon 2015/2016 po 10. kolejce – 14. miejsce w tabeli, 12 punktów, 12 pkt straty do lidera oraz bilans bramkowy na minusie
Sezon 2016/2017 po 10. kolejce – 12. miejsce, 11 punktów, 11 pkt straty do lidera oraz bilans bramkowy na minusie
Sezon 2017/2018 po 10. kolejce – 5. miejsce (!), 16 punktów (!!), 2 (!!!) punkty straty do lidera oraz bilans bramkowy na plusie (!!!)
Naturalnie, dziesiąta kolejka jeszcze się nie zakończyła, ale w najgorszym wypadku Śląsk będzie po niej tracił do lidera trzy punkty. Podobno są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki. Jednak tutaj duży progres potwierdza wszystko. Tabela, frekwencja, odmieniony, bardziej polski skład, styl gry. Jest takie fajne, życiowe powiedzenie, że w dwa miesiące można zdobyć więcej przyjaciół, interesując się innymi ludźmi niż w ciągu dwóch lat, usiłując zainteresować sobą innych. Autorem Dale Carnegie. Otóż, parafrazując ten cytat, Jan Urban I Kibu Vicuna w dwa miesiące, wreszcie z możliwością stworzenia swojej autorskiej drużyny, zdobyli więcej zaufania i oklasków niż niejeden zagraniczny trener w ekstraklasie zapowiadaniem zarządzania twardą ręką, zabranianiem jedzenia śniadania w klapkach i wyrazem twarzy sprawiającym wrażenie – jedynie wrażenie! – Jose Mourinho ekstraklasy.
Urban musiał i jeszcze trochę będzie musiał się namęczyć, żeby usunąć wszystkie warstwy farby i tynku, które na jego wizerunek nałożyli… w zasadzie to sam sobie nałożył, biorąc się czasem za drużyny, w których w danym momencie nie poszłoby nikomu. Bo wiecie, drużyny trenowane przez Urbana, bez wejrzenia głębiej, wydawały się drogą do sukcesu. Taka Osasuna… Polski trener w Hiszpanii, w słynnym klubie, mający nawet reprezentantów krajów okazała się drużyną z tyloma problemami, zwłaszcza strukturalnymi i finansowymi, że nie wyszłaby z kryzysu niezależnie od tego, czy prowadziłaby ją teściowa Pawła Janasa czy Pep Guardiola. Lech Poznań – brzmi super. Tylko że był to zespół objęty po Macieju Skorży, który sprawił, że “odwróć tabelę, Kolejorz na czele”. A Śląsk… No tak, nowy, piękny wielki stadion, na papierze drużyna, którą było stać na dużo więcej, niż walka o utrzymanie. Ale Rumak zostawił po niej zgliszcza, nie ma co się oszukiwać. Do tych drużyn idealnie pasuje fragment z Mesa: “Tyle dziewczyn można streścić jako piękny film bez dźwięku“.
Wiecie, czasem trzeba głębiej przysiąść, żeby mocniej się odbić. Ze Śląskiem było podobnie, ale do czasu, w którym nowy sztab mógł zrobić swoją rewolucję. Teraz można się zastanawiać, czy Jan Urban to rzeczywiście trener-wujo (nie mylić z Januszem Wójcikiem), złośliwie nazywany “wesołym Jasiem” czy jednak fachowiec, który – podkreślmy to – dostając możliwość stworzenia autorskiej drużyny, sprawdza się już po dwóch miesiącach od powstania nowego projektu. Czekamy na efekty końcowe, ale po meczach z Legią czy Lechem już wiemy, że nie ma szukania tanich wymówek i niezależnie od rywala w Śląsku wyznają zasadę ganar o ganar, czyli wygrać albo… wygrać.
Samuel Szczygielski
fot. FotoPyK