Nie wydawał milionów dolarów na flotę wypasionych aut czy też nowe samoloty. Nie przychodził na konferencje prasowe przebrany za Batmana. Nie mieszał swoich rywali z błotem przy każdej możliwej okazji. Mimo to kibice go pokochali i nie można im się dziwić – był wyjątkowym bokserem, zdaniem wielu najlepszym bez podziału na kategorie wagowe. Piszemy był, bo Andre Ward oznajmił wczoraj światu, że kończy karierę w wieku zaledwie 33 lat. W zawodowym boksie Amerykanin nie znalazł pogromcy – wygrał wszystkie 32 walki jakie przyszło mu stoczyć.
Więcej – Ward nie dał się nikomu pobić od… 7 lutego 1998 roku. Tego dnia na zawodach dla nastoletnich chłopców w Kansas pokonał go niejaki Jon Revish. W sumie gość do dziś może się chwalić tym wyczynem – naturalnie nie zrobił potem wielkiej kariery. Andrew stał się za to idolem Ameryki już w 2004, kiedy to sięgnął po olimpijskie złoto. Kategorię półciężką w Atenach wygrał zaledwie 20-letni chłopak, który zwierzał się amerykańskim reporterom, że każdą wolną chwilę spędza na oglądaniu DVD z walkami dawnych mistrzów.
– Chcę kiedyś dołączyć do grona najlepszych – mówił i pokazał, że jest to możliwe, gdy w ćwierćfinale zlał niejakiego Jewgienija Makarenkę. Rosjanin przystępował do IO jako dwukrotny mistrz świata, będący postrachem swojej kategorii wagowej. 16 cm niższy (!) od niego Andrew nie przeraził się rywala i spokojnie go wypunktował. W finale nie miał większych problemów z odprawieniem Magomieda Aripgadżijewa i tak oto sięgnął po złoto, które zadedykował nieżyjącemu już ojcu.
Frank Ward zmarł na zawał serca mając zaledwie 45 lat. Do tego czasu wiódł jednak stresujące życie – musiał zapewnić utrzymanie dwójce synów opuszczonych przez matkę-ćpunkę, która – nazywając rzeczy po imieniu – po prostu się na nich wypięła (sam też przez lata był uzależniony od narkotyków, ale walczył z nałogiem).
– Ojciec kochał się bić, ale nie na ulicy tylko w ringu, w cywilizowany sposób. Przekazał mi tę miłość w genach – zwierzał się w jednym z wywiadów Andre, który w wieku 10 lat trafił pod opiekę Virgila Huntera. Z tym właśnie trenerem, będącym jednocześnie jego ojcem chrzestnym, przepracował całą karierę.
– Nie wiem, gdzie byłbym dziś, gdyby nie Virgil. Ukształtował mnie jako sportowca i człowieka, wspierał, ale nie bał się też mówić brutalnej prawdy prosto w twarz. Czasem mnie to bolało, odpowiadał wtedy: nie interesuje mnie to, co myślisz o mnie teraz, jeszcze kiedyś mi za tę szczerość podziękujesz. Oczywiście miał rację – wspominał Ward.
Pracowitość i talent Andre w połączeniu z umiejętnościami szkoleniowymi Huntera pozwoliły stworzyć jednego z najlepszych bokserów XXI wieku. Gościa, który wygrał wszystkie 32 pojedynki na zawodowym ringu, co dało mu mistrzowskie pasy w wadze superśredniej i półciężkiej. W tej ostatniej stoczył zdaniem wielu najtrudniejszą walkę w życiu, z rosyjskim czempionem Siergiejem Kowaliowem. To właśnie jemu odebrał pasy federacji IBF i WBA 19 listopada 2016 roku, kiedy to wygrał jednogłośnie na punkty, mimo że w trakcie tego starcia zaliczył nokdaun już w 2. rundzie.
– Andre był lepszy w tej walce, ale faktycznie Kowaliow dominował przez trzy-cztery rundy. Potem Ward znalazł na niego sposób i cały czas bazował na błędach rywala. Na tym zresztą polegał jego geniusz – to pięściarz, który wspaniale „uczył się” przeciwnika w trakcie walki, dzięki czemu doskonale wykorzystywał jego minusy – tłumaczy Piotr Momot z portalu RingPolska.pl.
W czerwcowym rewanżu – będącym jak się okazuje ostatnią walką w karierze Amerykanina – Kowaliow przegrał przez techniczny nokaut w 8. rundzie. Po wszystkim jego obóz był zbulwersowany – zdaniem Rosjan ciosy Warda były bite zbyt nisko. Protest teamu Siergieja nie przyniósł efektu, wynik walki nie został zmieniony na nierozstrzygnięty.
– Andre był w niej lepszy – nie ma wątpliwości były bokser a obecnie ekspert Polsau Sport Maciej Miszkiń. I dodaje: Dopóki Ward nie zakończył kariery, był bokserskim numerem 1 bez podziału na kategorie. Jego decyzję o przejściu na emeryturę uważam za świetną. Nie ma sensu tracić dalej zdrowia, jest spełniony finansowo i sportowo, nie mógłby osiągnąć nic więcej poza wygraniem kilku bardzo dobrych walk.
A właśnie, kibice na całym świecie żałują, że Ward nie skrzyżował rękawic chociażby z Gienadijem Gołowkinem. Zarówno Miszkiń jak i Momot uważają jednak, że Kazach nie miałby szans w starciu z Amerykaninem. Podobne zdanie wyraził jakiś czas temu uważany przez wielu za jednego z najlepszych bokserów wszechczasów Floyd Mayweather jr.
– Skąd opinia, że Amerykanin byłby faworytem takiej walki? Bo na ringu jest niemalże nie do trafienia. A przy tym nie ustępowałby siłą Gołowkinowi, a Gienadij takich rywali po prostu nie lubi – wyjaśnia Miszkiń.
Dlaczego w ogóle Ward powiedział „pas” w nie tak przecież zaawansowanym dla sportowca wieku? Bokser tłumaczył to w wyjątkowo prosty sposób: „Moje ciało nie jest już w stanie znosić reżimu treningowego i nie czuję pragnienia walki”. Potem podziękował kibicom za lata wsparcia: „ Kocham was. Byliście ze mną od czasu, gdy miałem 10 lat. Poświęcałem się dla was, ale daliście mi więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Jestem wam dozgonnie wdzięczny”.
Andre zakończył więc karierę na spokojnie i z klasą, a więc tak samo, jak zachowywał się w jej trakcie.
– To pięściarz, który unikał trash talku, w duecie z Hunterem to Virgil był zawsze gościem, który brał na siebie prowokowanie rywali – przypomina Piotr Momot. Jego słowa można poprzeć konkretnym przykładem – kiedy pojawiła się informacja, że Ward może przejść dwie kategorie wagowe wyżej, by stanąć w szranki z Anthonym Joshuą, Hunter pojechał po Brytyjczyku: „ma deficyt IQ, dlatego Andre nie jest w tym starciu bez szans”. Sam czempion wyrażał się natomiast o młodszym koledze z dużym respektem: „Bardzo szanuję Joshuę, to mistrz wagi ciężkiej. Ciężko na wszystko zapracował, pokonał kogoś ze starej gwardii, tzn. Kliczkę.”
Mało kontrowersyjnie, prawda? Cóż, Ward taki już jest – to poczciwy facet, który nie lubi skandali nie tylko w robocie, ale i poza nią. Od czasów liceum ma tę samą partnerkę, Tiffiney, która w 2009 została jego żoną i urodziła mu czwórkę dzieci. Unika imprez pełnych celebrytów, zamiast iść na taki raut woli wpaść do kościoła i się pomodlić. Albo odwiedzić więźniów lub dzieciaki z domu dziecka. Andre jest zresztą świadomy swoich medialnych „ułomności’, kiedyś powiedział o sobie tak: „Jestem prawdopodobnie najnudniejszym gwiazdorem jakiego znacie. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że jako nieśmiała osoba źle czuję się w świetle reflektorów”.
Czy jeszcze kiedyś się w nich znajdzie? Zdaniem większości ekspertów i dziennikarzy – nie, ponieważ to gość, który nie zmienia zdania co kilka miesięcy, w zależności od tego którą nogą wstanie z łóżka i ile milionów dolarów zaproponuje mu się za walkę. Tysiące kibiców na całym świecie mają jednak zapewne nadzieję, że „Son of God” za jakiś czas pęknie i pokaże im jeszcze ten jeden raz w ringu swoje boskie umiejętności.
KAMIL GAPIŃSKI