Jeśli nudził was do tej pory sezon Ekstraklasy, jeśli przysypialiście przy kolejnym 0:0, a zbrzydły wam nawet efektowne strzały w okienko stojącego pod stadionem Deawoo Matiza, mam dobrą wiadomość: nuda się skończyła. Romeo Jozak, człowiek, który nigdy nie prowadził żadnej seniorskiej drużyny, na pierwszej konferencji prasowej w Legii lekką ręką rzucił:
– Pewnego dnia będziecie wdzięczni prezesowi, że miał taką wizję.
Trzeba mieć nieokiełznane pokłady pewności siebie, żeby na miejscu Jozaka, trenerskiego świeżaka, którego zagiąć doświadczeniem może Mirosław Dragan, powiedzieć coś takiego. Względnie trzeba mieć nieokiełznane pokłady arogancji, ale właściwą interpretację wskaże jak zwykle wskaże sąd godny Kafki – wyniki.
Mam pewność, że Jozak jest absolutnie przekonany o własnej wielkości. W świecie, w którym nawet reprezentanci Polski z Serie A asekuracyjnie mówią o “przygodzie z piłką”, w jego własnej prywatnej narracji Legia to tylko przystanek w drodze ku najlepszym klubom świata.
Facet jest chorobliwie ambitny. Nie interesuje go przetrwanie na karuzeli, nie interesuje go solidna reputacja w Polsce, nie interesuje go dobry wynik w meczu z Lechem, nie interesuje go nawet mistrzostwo Polski, a przynajmniej nie jako cel sam w sobie. To wszystko, owszem, ma znaczenie, ale tylko o tyle, o ile przybliża do – powiedzmy – stołka trenerskiego w Premier League. To jest to, co jest tłem każdego dnia Jozaka w Legii.
W konsekwencji da z siebie ile fabryka dała – ile posiada w głowie, ile ma w sercu, ile siły w bicku podobno twardej ręki. Nie wierzycie? Pomyślcie jeszcze raz nad tym zdaniem z konferencji: “Pewnego dnia będziecie wdzięczni prezesowi, że miał taką wizję” w zderzeniu z niską pozycją w lidze, jakimś eurowpierdolem – to będzie mu wypominane zawsze w przyszłości. Jeśli zarobi poważną wtopę w Legii, skompromituje się w fachu trenerskim do reszty u zarania. Nikt poważny nie da mu szansy. Każdy powie: “dobra Romeo, chcemy cię na działacza, będziesz miał z nami dobrze. Ale jak chcesz trenować, to spełniaj się w lidze szóstek”. Jozak sam postawił sprawę: liczy tu i teraz. Żadne pomosty, żadna metoda małych kroków, tylko żonglowanie magnesami pod gilotyną.
To przekonanie o własnej wyjątkowości nie wzięło się ani z komplementów wuja, stryja i mamy, ani wygrania turnieju w darta, tylko z konkretnych osiągnięć w świecie futbolu. Jozak co prawda przesadza mówiąc:
“Nie próbowałem prowadzić seniorów, bo czułem, że moja rola w Chorwacji polegała na kontroli rozwoju całej piłki. Byłem na tym skupiony 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Pewnego dnia poczułem, że moja rola dobiegła końca. Podniosłem poziom w Chorwacji tak wysoko, jak tylko mogłem”.
Jest niepodważalnym faktem, że wydatnie przyczynił się do rozwoju poziomu szkolenia w Chorwacji. Funkcji zwierzchnika wszystkich trenerów federacji aż po seniorską reprezentację Chorwacji nie zlecasz komuś, kogo odpowiedzią na porażkę jest “zapierdalać trzeba“, tylko komuś, kto się wykazał. Ale też te powyżej cytowane słowa brzmią, jakby sam jeden zawrócił rzekę kijem. A przecież nie zastał ugoru. Chorwaci od wielu, wielu lat są cenioną piłkarską marką w Europie, po której reprezentantów zawsze sięgały klubowe potęgi. Jozak pomógł zagospodarować ten potencjał – prawda, zrobił to świetnie, sam o tym pisałem w 2014. Użyłem wtedy nawet słowa “geniusz”. Nawet jeśli przesadziłem, tak nie muszę się wcale z niego wycofywać rakiem, by dostrzec wielką jak układ słoneczny dziurę w całym:
To, że Ernest Hemingway był genialnym pisarzem, nie znaczy wcale, że w cuglach zrobiłby z Legią Warszawa mistrzostwo Polski.
To w czym Jozak się wykazał, miało zupełnie inną specyfikę. Przede wszystkim robił w działaniu długofalowym, gdzie dostajesz dużo czasu na wprowadzenie swojej metodologii, a także na zbiór żniw. Trener co tydzień trafia pod sąd. Dużo łatwiej też wyegzekwować z góry założony plan od skauta czy trenera młodzieży, niż od piłkarza na boisku. Ja wiem, że Jozak nie robił do tej pory w garncarstwie, tylko w piłce nożnej, ale to mimo wszystko przepaść jeśli chodzi o specyfikę.
Z drugiej strony, branża jednak ta sama. Zna ją. Nie będzie pytał Kuchego co to jest spalony. Jozak to inteligentny facet, może przesadnie swoją inteligencją zachłyśnięty, może przez to nawet despotyczny, ale inteligentny i zdeterminowany. Poza tym może szatnia potrzebuje kogoś, kto – wiem, wydaje się niemożliwe – ma jeszcze większe ego od piłkarzy Legii?
W piłce nie ma pewniaków. Żaden transfer nim nie jest, żaden mecz, żadne rozwiązanie. Każdy nowy trener to eksperyment, ba – zostawienie zawodzącego trenera na stanowisku to też eksperyment. Eksperyment z Jozakiem może tylko zakasować rozmachem, ale decyzje co do trenerów i piłkarzy to nieustanne laboratoria.
W tle całego zamieszania kluczowy aspekt: akademia Legii. Sztandarowy projekt Mioduskiego. Gdyby Jozak przychodził objąć nad nią pieczę, nie byłoby żadnych wątpliwości. Oto facet, który wie jaka jest specyfika pracy na wschodzie Europy, który wie, że to nie Belgia czy Hiszpania, że tu trzeba inaczej. Oto facet, który w takim właśnie miejscu dobrze to wszystko poukładał.
Jozak dyrektorem akademii nie będzie, ale przywozi swoich ludzi, codziennie sam będzie w klubie. Ja wiem, że prowadzenie pierwszego zespołu to dzisiaj skrajnie angażujące zajęcie, ale nie wierzę, żeby nie trafiał tu na zasadzie transakcji wiązanej:
Dobra, dajemy ci szansę poważnego debiutu, ale w zamian dajesz nam swoje know how.
Nie ma przypadku, że w momencie, gdy temat legijnej akademii staje się coraz ważniejszy gdy są dostępne konkretne plany obiektów, ląduje tu Jozak. Nawet jeśli spieprzy trenerkę, zawali sezon, dostanie od Azerów, to jednak wątpię, by pozostało po nim w Legii tyle, co – nie przymierzając – po Jerzym Kopie. Małym druczkiem musi mieć w umowie ma zapisy o wdrażaniu planu szkolenia, czyli tego, na czym zna się najlepiej, nawet jeśli to go znudziło i chce szukać nowych wyzwań w trenerce.
Fachy niewdzięcznym, fachy niesprawiedliwym, fachu niepewnym.
Ale cholernie ekscytującym.
Jak to, co będzie się dalej działo w Legii, bez względu na to czy Jozak się spektakularnie skompromituje, czy ten zakład high risk high reward się opłaci.
Bo dobre filmy to takie, które są dobrą zagadką.
***
Ze spraw ważniejszych, przypominam się z reportażem o Wiejskiej Lidze Piłki Nożnej. Zaczynam zdradzać Ekstraklasę, Champions League i zachodnie ligi na rzecz naszych kartoflisk. Zaczynam zdradzać i nie mam kaca moralnego.
Tym, co nie czytali, przypominam dlaczego:
Dawno żaden mecz nie sprawił mi tyle frajdy, co choćby wyrównane starcie kapitanów WLPN. I wiem dlaczego:
Bo tutaj nikt mnie nie robi w konia. Jeśli mecz w Ekstraklasie jest marny, czuję niesmak, czuję się oszukany. Wiem, że przede mną są goście, którzy zarabiają dziesiątki tysięcy, a potem przekłada się to na pół celnego strzału w dziewięćdziesiąt minut.
Piłka nożna traktowana zupełnie poważnie musi być na naprawdę wysokim poziomie, by sprawiać satysfakcję. Tutaj natomiast – nie ukrywajmy – atutem są liczne komediowe akcje. Podanie do bramkarza. Asysta od drutów wysokiego napięcia. Sombrero założone sobie, bramkarze grający w nowoczesnych niewidzialnych rękawicach, zawodnik tłumaczący się ze swojego za długiego podania „ja nad tym nie panuję”. To się ogląda, to jest przyprawą.
Nie jest zarazem tak, że chłopaki robią sobie na boisku jaja – walczą, chcą wygrać, nawet pokazowy mecz kapitanów to duże zaangażowanie. Idzie się wciągnąć, jesteś ciekaw kto to wszystko wygra. I wierzcie mi, że czasem naprawdę błyśnie i ładna akcja. Asysty T. Woźniaka z Katarzynowa – palce lizać. Jacek Jankowski, trzykrotny mistrz ligi, też jak poszedł w rajd, to miło było popatrzeć.
Za każdym razem, gdy będziecie rozczarowani poziomem waszej drużyny, czy jest to Barca, czy Real, czy Legia czy Lech, polecam wam: idźcie na niższą ligę. Zobaczcie co słychać w B klasie. To może doświadczenie, z którego może nie zapamiętacie koronkowych akcji, ale może być nie mniej dające satysfakcję i radochę. To może był miła odtrutka na tzw. futbol na wysokościach. Ale może poczujecie do takich klimatów autentyczną miętę – jest do czego.
Swoją drogą, na B klasie też się w zeszłym miesiącu uśmiałem, ale śmiechem złym, rozczarowanym.
Trening zaplanowany na 19:00, żeby każdy mógł zdążyć. Przychodzi trener, mówi, że chłopaki za bardzo zapatrzyli się na Tsubasę. Potem biegają. Biegają. I jeszcze raz biegają.
Biegają blisko 40 minut najlepszego słońca, jaki miał dla nich w zanadrzu ten wieczór.
Dobrze po 20 mają gierkę niemal po ciemku.
***
Ze spraw jeszcze ważniejszych. Z cyklu: “Niezwykłe kariery”. Michał Kokoszanek.
Kokoszanek wyrabia dowód, chwilę czeka, broni w Ekstraklasie i to nie byle gdzie, bo w Lechu Poznań. Broni na tyle dobrze, że dostaje powołanie do kadry Wójta. Graliśmy tam z Brazylią Ź, a także Nową Zelandią. Kadra zawierała takie tuzy jak Grzegorz Tomala, Mariusz Nosal, Jacek Chańko, Krzysztof Piskuła i Rafał Szwed.
Nie twierdzę, że Kokoszanek zrobiłby taką furorę w Bangkoku, że wziąłby go do siebie z miejsca Real Madryt, w konsekwencji kariera Ikera Casillasa nigdy by nie wystrzeliła. Ale na tym turnieju byli też Żurawski, Żewłakow czy Wichniarek.
Kokoszanek na czas turnieju miał jednak wyznaczoną datę ślubu. Został w domu, drugiej szansy nie dostał, a już w 2002 pakował ryby do puszek na Wyspach Owczych. W wieku 25 lat w zasadzie skończył karierę.
***
Z spraw jeszcze bardziej poważniejszych: z cyklu “Niezwykłe kariery”, odcinek drugi. Andrzej Borowski.
W sezonie 97/98 Andrzej Borowski prowadzi Chojniczankę do IV ligi. Ma dwadzieścia trzy lata. Zgłasza się po niego mistrz Polski, Widzew Łódź. Borowski gra piętnaście meczów, nie strzela żadnej bramki. Wylatuje z mistrza Polski, resztę kariery tuła się po niższych ligach, cyklicznie wracając do Chojnic.
Kończy karierę z 499 bramkami dla Chojniczanki na koncie.
***
Na koniec coś z zupełnie innej beczki. W wieku osiemdziesięciu lat zmarł Frank Vincent. Aktor tak charakterystyczny – w nienachalny sposób – że mam go na stałe wryte w pamięci, choć nie oglądałem Rodziny Sporano, gdzie zdobył największe uznanie i zgarniał nagrody.
Dla mnie Frank Vincent to Billy Batts i historia najlepiej wyegzekwowanej obelgi w historii kina.
***
I już naprawdę nawet nie na sam koniec, ale po napisach końcowych: wiem, że też szukaliście tej piosenki z końcówki ostatniego odcinka Ricka i Morty’ego. Oto ona:
Leszek Milewski
Źródło grafik: i tak wszyscy wiecie, że 90minut
Zapytaj autora dlaczego tym razem felieton nie jest rozwinięciem tweeta Kamila Pycio