Zabiegał o nią cierpliwie. Znosił jej wszystkie fochy. Wracał do niej nawet wtedy, kiedy ona kazała mu spieprzać i wycofywać się z wyścigu. To było toksyczne uczucie, ale Brytyjczyk Chris Froome w końcu zdobył Vueltę. Przeszedł tym samym do historii zostając dopiero trzecim kolarzem w dziejach, a pierwszym od blisko czterech dekad, który w jednym sezonie wygrał Tour de France i wyścig dookoła Hiszpanii.
Vuelta długo wkładała mu kij w szprychy. Rok 2011? Druga lokata to wtedy jeszcze sukces, ale pierwsze miejsce przegrywa z Juanem Jose Cobo o parszywe 13 sekund. 2012? Czwarty. 2014? Na mecie musi oglądać plecy ulubieńca gospodarzy Alberto Contadora. 2015? Upada na jedenastym etapie i przez kontuzję wycofuje się z rywalizacji. 2016? Przegrywa z kolumbijską kozicą Nairo Quintaną. Pech. W pewnym momencie można było mieć już wrażenie, że nawet gdyby jechał samotnie po zwycięstwo bez zagrożenia z jakiejkolwiek strony, jemu jako pierwszemu w historii skończyłby się łańcuch.
Dwie ostatnie porażki w Hiszpanii były szczególne bolesne, bo gdyby wtedy udało mu się odnieść chociaż jedno zwycięstwo, zostałby trzecim kolarzem w historii, który w jednym roku zdołał dokonać wydawałoby się niemożliwego – wygrać Tour de France i Vuelta a Espana. Pierwszym, który to zrobił, był Francuz Jacques Anquetil (1963 r.), drugim jego rodak Bernard Hinault (1978 r.). Tyle tylko, że oni mieli zadanie nieco łatwiejsze, bo w ich czasach Vuelta startowała już w kwietniu. A od 1995 r. kolarze przez trzy mordercze tygodnie ścigają się na przełomie sierpnia i września, czyli ledwie kilka tygodni po Tour de France. Dlatego nie wszyscy wierzyli, że lider Team Sky da radę doprowadzić swój organizm do stanu używalności, zachowując jednocześnie wysoką formę. Po pierwsze dlatego, że start TdF i metę Vulety dzieliły tylko 72 dni, z których Brytyjczyk musiał spędzić na rowerze aż 42, a po drugie styl wygranej we Francji wcale nie był oszałamiający. Froome jechał dobrze, ale zachowawczo, bez spektakularnych ataków. Nie brakowało nawet opinii, że został w dużej mierze doholowany na żółto na Pola Elizejskie przez pomocników z teamu, w tym naszego „Kwiatka”.
I dziś może tym ludziom zaśmiać się w twarz.
Bo to już była inna jazda. Brytyjczyk, który Wielką Pętlę wygrał nie będąc najlepszym na żadnym etapie, w Hiszpanii był znacznie bardziej „pod prądem”, wygrywając przy okazji dwa odcinki: Orihuela-Cumbre del Sol i czasówkę z Circuito de Navarra do Logrono. I jak po trzecim etapie wyścigu zgarnął koszulkę lidera, tak nie oddał jej do samego końca. Swoje zrobili też jego koledzy z Team Sky, którzy skutecznie odpierali ataki rywali.
– To był prawdopodobnie najtrudniejszy wielki tour, w którym jechałem – mówił Brytyjczyk po dwudziestym etapie (najlepszy był w nim żegnający się z peletonem Alberto Contador), kiedy ostatecznie wybił z głowy wygraną w generalce Vincenzo Nibalemu. “Rekin z Mesyny” (Bahrain-Merida) ostatecznie przegrał z nim o 2.15, a trzeci Ilnur Zakarin (Katusha) o 2.51.
Dzisiejsze after party, czyli symboliczny, 117-kilometrowy etap z Arroyomolinos do Madrytu, był już więc jedynie świętowaniem z lampkami szampana w rękach. Momentami mieliśmy dziś nawet… kolarski taniec synchroniczny. Agustin Egurrola, gdyby mógł, pewnie zdyskwalifikowałby ich wszystkich za taką chujnię.
I coś czujemy, że na jednym toaście i jednym tańcu dzisiaj się nie skończy. Tak więc, Chris, cheers!
Fot. Team Sky