Umówmy się – Nawałka nie kupił nas od razu. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, sami zarzucaliśmy mu wiele, ale po meczach sparingowych masa kibiców widziała w nim jeszcze gorszego selekcjonera niż w Fornaliku. Spotkanie z Gibraltarem tego obrazu specjalnie nie zmieniło, bo rywal jednak okazał się ogórkowy, lecz było pierwszym krokiem do sympatii, którą darzymy kadrę obecnie.
Ten mecz był pewną niewiadomą, bo przecież Gibraltar debiutował w graniu o cokolwiek i nie bardzo wiedzieliśmy, na co go stać. Rywale przed startem eliminacji deklarowali grę o baraże, a w nas po fatalnych eliminacjach do mundialu w Brazylii, fatalnym Euro i fatalnych eliminacjach do mistrzostw w RPA, niepewność zdążyła urosnąć do sporych rozmiarów. Nawet Gibraltar ze strażakami w składzie mógł nam zaszkodzić, skoro parę chwil wcześniej robili to Mołdawianie, Grecy w dziesiątkę czy prawie każdy, kto się nawinął w eliminacjach za późnego Beenhakkera. I po pierwszej połowie te wątpliwości nie gasły, prowadziliśmy co prawda po golu Grosickiego, ale rywal potrafił kilka razy się odgryźć i uderzyć mniej lub bardziej groźnie. Dopiero w drugiej połowie załatwiliśmy sprawę i skończyło się na sympatycznym 0:7 zgłoś się.
W sumie to chrzanić wynik, bo ważniejsze, że wtedy zaczęła się kształtować reprezentacja, którą znamy dzisiaj. Dobrze zagrał wspomniany Grosicki, obok Lewandowskiego wystąpił Milik, który wtedy na zdrowy rozsądek powinien zagrać u Dorny, na szczęście nie na rozsądek Nawałki. Nie dał rady z kolei Klich, którego w reprezentacji od tamtego czasu nie widziano. Po tej mimo wszystko planowej wygranej zaczęliśmy marsz do Euro, ćwierćfinał mistrzostw Starego Kontynentu, a dziś po awans na mundial. Niby głupi mecz z Gibraltarem, a jednak symboliczny, bo pierwszy o punkty.