Jeśli kiedykolwiek trafimy na powtórkę meczu z Danią, być może wyrzucimy telewizor przez okno. To było coś okropnego. To było coś, co trudno wytłumaczyć. Czuliśmy się trochę tak, jakbyśmy zabłądzili i odnaleźli się w schyłkowych erach kilku poprzednich selekcjonerów. Za kadencji Adama Nawałki takiej chały nie widzieliśmy. Albo inaczej – nie widzieliśmy jej od bardzo dawna. Postanowiliśmy przypomnieć sobie wszystkie mecze pod wodzą obecnego selekcjonera, żeby ustalić, czy bywało gorzej.
Od razu możemy zdradzić – mecz z Danią ląduje na szczycie listy, wygrywa z taką przewagą, że gdyby pływał, to byłby Michaelem Phelpsem. I to wbrew pozorom dość korzystna sytuacja dla Nawałki. Gdy są pewne ciężary, by z 38 meczów wybrać 5 ewidentnie beznadziejnych, to znaczy, że linia obrony mówiąca o “wypadku przy pracy” i podkreślająca, że to jedynie “sygnał alarmowy”, jest jak najbardziej słuszna.
No dobra, bez przedłużania, sami zobaczycie. Zapraszamy was na dość przykrą wycieczkę w przeszłość.
POLSKA – SZKOCJA, 5.03.2014, 0-1.
Piąty mecz selekcjonera, ale spokojni o jego pracę ciągle nie byliśmy. Wygrane w spotkaniach hotel na hotel w Abu Zabi były nieistotne, a selekcjoner ciągle motał się z powołaniami. Mecz ze Szkocją wydawał się o tyle istotny, że kilka dni wcześniej dowiedzieliśmy, że zmierzymy się z tą drużyną w eliminacjach do Euro 2016. Można było zyskać przewagę psychologiczną. No i okazało się, że Szkoci grają swoje, a my nie – głównie z tego względu, że ciągle nie mieliśmy pojęcia co to “swoje” miałoby u Nawałki oznaczać. Na lewej obronie Brzyski, na skrzydłach Peszko z Sobotą, z ławki wszedł Robak czy Masłowski, do tego farbowane lisy jak Obraniak i Polanski. “Nowe koszulki, ale nowego stylu gry nie widzieliśmy” – podsumował mecz Dariusz Szpakowski. Były tylko momenty, ale nawet nie tak mocne, by strzelić bramkę. Szkotom się to udało, przegraliśmy po golu Browna i z niepokojem wypatrywaliśmy kolejnych meczów. Progresu w porównaniu z kadrą Fornalika nie było żadnego.
POLSKA – ARMENIA, 11.10.2016, 2-1.
No wygraliśmy – to fakt. Ale na tym w zasadzie można skończyć wyliczankę z pozytywami, trzeba naprawdę się cieszyć, że w 5. minucie doliczonego czasu gry uratował nas Robert Lewandowski. Kilka dni wcześniej ograliśmy Danię, więc to miał być tylko deser. W 30. minucie z boiska wyleciał Andonian, więc proces miażdżenia rywala zacząć miał się na dobre. Tymczasem pierwszą dobrą sytuację stworzyli sobie goście. To oni strzelili też pierwszego gola, na szczęście samobójczego. Jednak już dwie minuty później do właściwej bramki trafił Pizzelli. Uratował nas Araz Ozbiliz. My mogliśmy strzelić gole, co przy graniu z takim rywalem u siebie w dodatku z przewagą gracza było naturalne, ale ten chłop po prostu powinien przynajmniej raz wpakować piłkę do siatki po jednej z kontr.
Pożar został ugaszony, nikt nie zginął, ale perspektywa wyjazdu do Rumunii po takim meczu nam się nie uśmiechała.
POLSKA – SŁOWACJA, 15.11.2013, 0-2.
Pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i tak dalej. Jeśli zostaniemy przy owocach, to po takim meczu można było skończyć z gorszym zatruciem niż Łukasz Piszczek wczoraj. Był wtedy pomysł budowania obrony kadry na Marcinie Kamińskim, któremu na środku towarzyszył Artur Jędrzejczyk. W pierwszym składzie wyszedł Sobota. No i Kosznik! A z ławki lewą stronę mieli ratować Brzyski i Marciniak. Nawałka jeszcze bez gustownego szaliczka, a w starym, poczciwym bezrękawniku. W pierwszej połowie naszych na tyłku usadzili Kucka i Mak, kilka razy musiał ratować nas Boruc. Mieliśmy swoje okazje? Bardziej pasowałoby – “coś tam mieliśmy”. Pozytywy? Stało się jasne, że kilku zawodników powoływać nie warto. No i był to tylko mecz towarzyski.
KAZACHSTAN – POLSKA, 4.09.2016, 2-2.
Nasz poniedziałkowy rywal sprawił psikusa kadrze opromienionej dobrym wynikiem na Euro. Wyszliśmy na dwubramkowe prowadzenie. Kolejne gole powinien strzelić choćby Arkadiusz Milik, ale mając kontrolę nad meczem powiedzieliśmy rywalom: weźcie ją sobie. Ci zrobili to dość obcesowo, przegraliśmy ten mecz, jeśli chodzi o twardą, a nawet brutalną walkę. Pognębił nas Siergiej Chiżniczenko, znaliśmy go z Korony i nie mieliśmy o nim dobrego zdania. Będzie o tych dwóch golach opowiadał wnukom. Mieliśmy jeszcze okazje, by zakończyć ten mecz z twarzą, ale nieskuteczność szła w parze z nieporadnością w innych aspektach w drugiej połowie.
Po późniejszych wynikach uznaliśmy, że to był potrzebny zimny prysznic i choć zgubienie dwóch punktów na samym początku eliminacji było niebezpieczne.
DANIA – POLSKA, 1.09.2017, 4-0.
Duńczycy odrobili lekcje po pierwszym meczu w Warszawie, w którym – jak powiedział Robert Lewandowski – oni grali, my strzelaliśmy. Świadczy o tym choćby samo zestawienie ich składu czy nawet podejście do naszej największej gwiazdy. Taki Andreas Bjelland nie miał najwyższych notowań u selekcjonera i trudno się dziwić, skoro do jego dyspozycji pozostaje czterech lepszych stoperów, ale pomysł z postawieniem na twardziela z Brentford obok Kjaera, by obrzydzić życie największej gwieździe rywala, okazał się strzałem w środek tarczy. O każdym z Duńczyków trzeba napisać – wiedział, po co wyszedł na boisko.
Ale czy to tłumaczy tak słaby mecz biało-czerwonych? Nie, w żadnym wypadku. Postawienie się było obowiązkiem. Zabrakło zarówno zespołu, jak i pociągnięcia drużyny przez indywidualności, bo możemy się czarować, ale wcześniej często zdarzało się, że to właśnie one ratowały skórę. Bramkarz nie pomógł. Obrona biegała z kanistrem pod ręką i powodowała pożary. Środek pola odklepał poddanie się w tempie najmanowskim. Skrzydeł nie było. Napastnik schowany do kieszeni.
Nic nie zagrało, chyba że będziemy pocieszać tym, że rezerwowi się wyróżnili, co na tle takich kolegów trudne nie było.