Kiedy wstaliśmy rano, mieliśmy jeszcze nadzieję, że wczorajszy blamaż siatkarzy ze Słowenią w barażu o ćwierćfinał Eurovolley to był jakiś fake. Spreparowany mecz, który tak naprawdę nigdy się nie odbył. Symulacja zdarzeń. Video-mem. Ale nie, jak wół – 0:3. Dzień po tym wiekopomnym oklepie, na chłodno, nie ryzykując już że z nerwów pęknie nam żyłka, spróbowaliśmy uporządkować genezę porażki drużyny Ferdinando De Giorgiego.
Miało być pierwsze od 2015 roku miejsce na podium dużej imprezy i odbudowanie drużyny, a skończyło się na zawaleniu imprezy w domu i grze, od oglądania której można było nabawić się zbiorowej jaskry. Wczoraj w krakowskiej Tauron Arenie z hukiem pękła jakaś bańka. Bańka oczekiwań i wiary, że dzięki pełnym (?) trybunom da się coś wygrać, nawet jeśli problem goni problem. No nie da się.
W ostatnich latach przy okazji zmiany trenerów reprezentacji wiele osób żartowało, że powinniśmy robić to częściej. Bo od czasów Daniela Castellaniego akurat tak się układało, że każdy kolejny szkoleniowiec wykręcał bardzo dobry wynik już na swojej pierwszej poważnej imprezie. Pierwszy raz „Fefe” De Giorgiego był natomiast traumatyczny. Pytanie, dlaczego? Dlaczego w meczach z Serbią i Słowenią można było odnieść wrażenie, że grają manekiny przebrane w biało-czerwone koszulki? Dlaczego nawet w wygranych meczach z drużynami z drugiego i trzeciego rzędu – czyli Finlandią i Estonią – w naszej grze i tak zawsze coś fałszowało? Owszem, można powtarzać dyżurne argumenty w stylu „nie wytrzymali presji”, „nie było atmosfery” i inne tego typu mądrości, ale prawda jest taka, że tylko oni wiedzą co siedziało w ich głowach i tylko oni wiedzą, czy w szatni unosił się smród niekoniecznie tylko od przepoconych strojów. Skupmy się więc na faktach.
Niby Spała, a kadra zaspała
OK. Okolicznością łagodzącą mógłby być fakt, że drużyna wchodziła w sezon reprezentacyjny chybcikiem, mając bardzo mało czasu na wspólne treningi przed startem Ligi Światowej (pamiętacie jeszcze jak wszyscy spijali sobie z dzióbków po wygranych z Brazylią i Włochami?). Tyle tylko, że po braku awansu do Final Six w Brazylii, Włoch czasu miał już dużo. Na ponad miesiąc zamknął drużynę w Spale, gdzie mógł w spokoju wykuwać formę na Euro. I co? Aż chce się tutaj zacytować bohatera filmu „Dzień Świra”: „I wszystko to jak krew w piach”.
Ten turniej przerżnął trener na spółkę z najbardziej doświadczonymi zawodnikami. Zawodnikami, którym od początku tak bezgranicznie ufał, że w końcu odpalą. Gra nie kleiła się już od meczu z Serbami, ale De Giorgi cały czas stawiał na swoją żelazną szóstkę, wprowadzając w niej co najwyżej kosmetyczne zmiany. No, naprawdę zapachniało nam trochę Franzem Smudą z Euro 2012. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że chłopaki mają na niego jakieś kwity, stąd ten abonament na pierwszy plac (mieszanie składem w trakcie meczów też przynosiło różne skutki). Najlepiej widać to było na przykładzie atakującego Dawida Konarskiego, który ewidentnie był przez niego ciągnięty za uszy z meczu na mecz w nadziei na przełamanie. I scenariusz zawsze był taki sam: „Konar” dostawał kilka piłek w skarpetki i zmieniał go Łukasz Kaczmarek, czyli jeden z nielicznych, który na tej depresyjnej imprezie coś pokazał.
Graliśmy prawie bez siły ognia, zamiast strzelać ostrą amunicją, pykaliśmy ślepakami. Środkowi momentami trzymali jeszcze jakiś poziom przyzwoitości, podobnie jak kapitan Michał Kubiak (chociaż i on zdechł ostatecznie przy Słoweńcach), ale para Dawid Konarski-Bartosz Kurek nie dała praktycznie żadnej jakości. Liczby mówią wszystko. Konarski tylko w meczu z Serbami dobił do granicy 10 pkt., a w pozostałych miał ich 9, 1 i 4. Podobnie Kurek, który jedynie przeciwko Finom nastukał 15 pt., a poza tym uciułał 6, 6 i 3 . Równo rozłożony atak to marzenie każdego trenera, no ale chyba nie w tę stronę…
Do tego często bezzębna zagrywka i słabe przyjęcie, które z kolei skutkowało tym, że rozgrywający tak naprawdę tylko wystawiał z finezją maszyny do wyrzucania piłek. Chociaż nie brakuje opinii, że Fabian Drzyzga i tak powinien wycisnąć z tego więcej.
– Mecze z Serbią i Słowenią były podobne, w obu przegraliśmy w każdym elemencie. Ciężko teraz mówić dokładnie o wszystkich przyczynach porażki, ale jedno wiem na pewno: na pozycji atakującego powinien grać Kurek, który już przecież występował w tej roli w kadrze. On nie powinien grać na przyjęciu – twierdzi Mirosław Rybaczewski, mistrz olimpijski i świata, który od lat mieszka we Francji.
Prygiel: Nikt nie zasługuje na plusa
– Współczuję trenerowi, ale nie podobała mi się ani selekcja na ten sezon, ani gra zespołu, może poza dwoma-trzema meczami w LŚ. Sezon reprezentacyjny uważam za stracony – komentuje w rozmowie z Weszło Robert Prygiel, były reprezentacyjny atakujący, a obecnie trener Cerradu Czarnych Radom. – Nie mieliśmy ani jednego zawodnika, który byłby w życiowej formie, jak to zdarzało się wcześniej, kiedy zawsze ktoś odpalił. Ta drużyna nie miała żadnego mocnego punktu, przeglądając statystyki praktycznie w każdym elemencie byliśmy pod kreską. Kaczmarek zrobił dobre zmiany, media uczyniły z niego bohatera, ale realnie patrząc, nie uratował on nam życia ani w meczu z Serbią, ani ze Słowenią. Poza tym wszyscy patrzą na niego przez pryzmat słabego Konarskiego. Wydaje mi się, że przy żadnym nazwisku nie postawiłbym plusika po tym turnieju. Nie mam też poczucia, że gdyby było więcej zmian, to wynik na pewno byłby lepszy.
Zdaniem Mirosława Rybaczewskiego, katastrofą pachniało jednak przynajmniej od kilku miesięcy.
– Już LŚ i Memoriał Huberta Wagnera w Krakowie pokazały, że drużynie nie idzie, więc samo dojście do strefy medalowej uznałbym za wielki sukces. Dziś jest mi jednak najzwyczajniej przykro, że organizujemy mistrzostwa w Polsce, a zespół nie wchodzi nawet do ćwierćfinału. Trzeba coś zmienić. Mamy młodzieżowych mistrzów świata, jest więc z czego zrobić w przyszłości silną drużynę. Bo nie może być tak, że wygrywamy z Finlandią i Estonią, a później w prasie ukazują się artykuły, jak to się z tego cieszymy. To przecież kompletnie nie ta półka.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. 400mm.pl