Nic dwa razy się nie zdarza? No jak to nie?! Udowodnili to dzisiaj polscy siatkarze, którzy tak jak przed dwoma laty dali się oklepać Słowenii. Miał być rewanż za tamtą sensacyjną porażkę, pewny awans do ćwierćfinału i bój z wielką Rosją, a wyszła kupa wstydu. Aż chce się sparafrazować słowa Dariusza Szpakowskiego: „Na pytanie, gdzie jest polska siatkówka, odpowiadamy: w głębokiej dupie”.
Jak to było? Volleyland? Może i tak, ale tylko na trybunach. Tylko. Na parkiecie staliśmy się przeciętni, żeby nie powiedzieć przeraźliwie przeciętni. Zaczęliśmy powoli niebezpiecznie zbliżać się do siatkarskiego planktonu, dla którego sensem istnienia najczęściej jest to, żeby po prostu dać komuś odnieść zwycięstwo. Za ostro? Być może, ale dostaliśmy mistrzostwa Europy u siebie, nikt nam nawet nie kazał grać z żadną Francją, Rosją czy Włochami, a i tak potrafiliśmy to wszystko klasycznie uwalić. A kto nam w tym pomógł widząc, jak nieporadni jesteśmy? Starzy znajomi ze Słowenii. Ale patrząc na dyspozycję Polaków podczas turnieju, to w sumie dziękujemy rywalom, że skrócili nasze męki.
Kiedy dwa lata temu dali nam łupnia w ćwierćfinale ME w Bułgarii, w naszej ekipie wszystko zaczęło się sypać na dobre. To było dobicie drużyny, która kilka tygodni wcześniej w kuriozalnych okolicznościach nie wywalczyła kwalifikacji olimpijskiej podczas Pucharu Świata, chociaż wygrała tam aż 10 z 11 meczów. To wtedy do naszej kadry na dobre wdała się gangrena, której nie udało się wyleczyć do igrzysk w Rio. Dzisiejszy mecz z sensacyjnymi wicemistrzami Europy z 2015 r. miał być zmazaniem tamtej paskudnej plamy. To był obowiązek, bo chociaż znaczna część kadry Słowenii pamiętała turniej sprzed dwóch lat, to jednak w Polsce drużyna dotychczas nie zachwycała, wygrywając w grupie tylko z Hiszpanią. Dodatkowo była osłabiona brakiem przyjmującego Klemena Cebulja, który w Bułgarii tak nas rozstrzelał.
A dziś sami się zastrzeliliśmy.
Ferdinando De Giorgi znów posłał na parkiet swoją żelazną szóstkę, a więc i tym razem pozostawiając w kwadracie dla rezerwowych Łukasza Kaczmarka. Włoch na pozycji atakującego uparcie znów dał szansę Dawidowi Konarskiemu, chociaż jego przedziwny zanik dobrej formy nadawałby się do programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. I „Konar” podczas tej imprezy to był naprawdę konsekwentny gość. Znów na minusie.
Właśnie kiepska skuteczność w ataku i seryjne błędy własne sprawiły, że w pierwszej partii słoweński koszmar powrócił. Niby długo trzymaliśmy rywali krótko, ale pod koniec to oni byli bardziej konsekwentni i na tablicy pojawiło się ponure 21:25. Drugi set to znów jakiś żart. Nie potrafiliśmy skończyć pierwszej akcji, znów błąd gonił błąd. Naszym zdaniem De Giorgi naprawdę powinien wysłać swojego asystenta Piotra Gruszkę z powrotem do Spały, żeby ten sprawdził, czy przypadkiem gdzieś w magazynku przy sali nie schował się Bartosz Kurek. Kolejny mecz i chłopa znów nie było na boisku. Nawet Kubiak, który do tej pory jako jeden z nielicznych potrafił dłużej trzymać poziom, został ściągnięty z boiska. A Słoweńcy? Obnażyli nas od A do Z. O trzecim secie już nawet nie chce się nam pisać. Miazga. 0:3 (21:25, 21:25, 19:25).
Kiedy w 2009 r. piłkarze Leo Beenhakkera przegrali w eliminacjach do mistrzostw świata w RPA ze Słowenią 0:3, myśleliśmy, że więcej takiego upokorzenia nie doświadczymy. Ale proszę, siatkarze postanowili tamto wiekopomne dzieło wyrównać. I to co do joty. Znów trzy szybkie.
Miał być wielki bój w ćwierćfinale z wielką Rosją, a są pytania: Dlaczego się zesrało? Co dalej? Czy z potęgi przepoczwarzyliśmy się w średniaka, który swoje zawsze obowiązkowo musi zebrać po głowie? Czy naprawdę jesteśmy już tacy ciency, że bez problemów leje nas nawet co najwyżej solidna Słowenia? Naprawdę już zbiera nam się na wymioty, kiedy słyszymy argument, że „z drużyny mistrzów świata już nic nie zostało”. I co z tego? Z takim zapleczem jakie mamy, zejście poniżej pewnego poziomu przyzwoitości to siatkarski kryminał. Od tej drużyny naprawdę nikt nie wymagał zdobycia złotego medalu, bo każdy był świadomy ograniczeń i miejsca, w którym aktualnie jest. Ale przerżnąć w barażu o ćwierćfinał? W barażu? W jakichś… repasażach?
Ferdinando De Giorgi podpisał kontrakt do igrzysk w Tokio w 2020 r., a wywrócił się już na pierwszej przeszkodzie. Czy będzie miał szansę w ogóle stanąć przed kolejną?
Fot. 400mm.pl