Reklama

Król Kielc powraca i wita się bramką

redakcja

Autor:redakcja

26 sierpnia 2017, 18:02 • 3 min czytania 14 komentarzy

Wszyscy ci, którym w Kielcach zbrzydło przesiadywanie wśród zespołów mających najmniej punktów w lidze, na jego powrót czekali jak na zbawienie. Nieprzypadkowo, w końcu nikt inny nie dawał im tylu powodów do radości w ostatnim sezonie, co Jacek Kiełb. Gdy król kieleckiej areny wreszcie wrócił na należne mu miejsce – na jednym ze skrzydeł Korony – nie zawiódł.

Król Kielc powraca i wita się bramką

Pierwszy mecz w nowym sezonie to od razu pierwsza zdobycz, ale powiedzieć, że to wszystko, co dla złocisto-krwistych zrobił Kiełb, to duże niedopowiedzenie. We wszystkim tym, co podczas jego pobytu na boisku miało szansę skończyć się golem kielczan, skrzydłowy brał udział. Tak po prawdzie, to obok gola powinien mieć zapisane już dwie asysty, ale jego koledzy zamiast oddać królowi co królewskie, postanowili ograbić go z tych ostatnich podań. W pierwszej połowie – Rymaniak, który po wypracowaniu sobie hektara swobody w polu karnym Bruk-Betu przy rzucie rożnym, głową nie trafił we wrzuconą przez Kiełba piłkę dość precyzyjnie. W drugiej – gdy Cvljanoviciowi również głową nie udało się zmienić toru lotu piłki na tyle, by ta nie trafiła w nogi Jana Muchy.

Koledzy do wysokiego poziomu Kiełba zbliżyli się dopiero w momencie, gdy tego nie było już na boisku. Jakby obudził się wcześniej mający tylko krótkie przebłyski Jukić, więcej odpowiedzialności na siebie brali inni piłkarze, którym wcześniej najprościej było liczyć na to, że Kiełb znajdzie się w polu karnym, że na małej przestrzeni zakręci obrońcą, że strzelenie gola weźmie na siebie (co zresztą po zgraniu Kaczarawy zrobił). Wreszcie wyszła też perfekcyjna wrzutka Kallaste, który wspomnianego Jukicia obsłużył taką piłką, że w polu karnym Bruk-Betu żaden z obrońców przerastających Chorwata o głowę lub dwie nie był w stanie przeszkodzić mu w efektownym strzale z woleja. Najbliżej w teorii powinien być Maksimenko, jednak Ukrainiec akurat w tej akcji myślami był gdzieś między Lwowem a Kijowem.

Zresztą nie on jeden. Co działo się w głowie Patryka Misaka, który dwa razy psuł akcje swoich kolegów w identyczny sposób, idąc do piłki ze świadomością, że w momencie ostatniego zagrania był na kilkumetrowym spalonym? Doprawdy trudno nam to racjonalnie wyjaśnić. Szczególnie że w chwilach, kiedy powinien się faktycznie uaktywnić, brakowało go. Tak jak brakowało aktywności Guby, Śpiączki, Mikovicia… Najbardziej wymowne w kwestii ofensywnych zapędów niecieczan były dwie sceny:

– 70. minuta i pierwszy (!) celny strzał – Mikovicia – wybroniony ciałem przez Kaczarawę.

Reklama

– 83. minuta i gol – a jakżeby inaczej – samobójczy, bo Misak nie potrafił obsłużyć Gutkovskisa dokładnym podaniem z boku, jednak na jego szczęście zagrał tak mocno, że udało mu się nabić Kovacevicia.

Pierwsze uderzenie w kierunku bramki po grubo ponad godzinie gry. Gol padający nie dzięki instynktowi snajperskiemu któregoś z graczy ofensywy, a po nabiciu obrońcy rywali. Gdyby w ataku zamiast kwartetu Misak, Guba, Śpiączka, Miković, wystawić czterech reprezentantów klasy 5B z tarnowskiej podstawówki, efekty ich starań i tak nie miałyby prawa być gorsze niż te zawodowych piłkarzy zatrudnianych przez Bruk-Bet Termalikę.

I o ile z porażki cieszyć się pewnie zawodnicy z Niecieczy nie będą, to parę korków od szampana może w ich autobusie wystrzelić mimo to. Nie zakończyć meczu na zero z przodu, grając taką bryndzę w ataku, to zdecydowanie jest powód do świętowania.

[event_results 350973]

Najnowsze

Komentarze

14 komentarzy

Loading...