Zwrot uznawany niegdyś za obligatoryjny, mówiący o tym, że tenis to biały sport, od pewnego czasu z coraz większym przekonaniem spokojnie można odstawić do kąta. Przykładów celowego odpuszczania meczów przez zawodników jest całe mnóstwo, a korzyści płynące z tego typu zabiegów są nieproporcjonalnie większe od pieniędzy, które uczciwie można zarobić na korcie.
Najświeższym przykładem spotkania, które może wzbudzać kontrowersje co do jego czystości, był pojedynek Alexandra Dolgopolova z Thiago Monteiro w Winston Salem. Dla osób będących z Tourem na bieżąco nie jest to specjalna niespodzianka – Ukrainiec znany jest bowiem jako zawodnik o nieprzeciętnych umiejętnościach, które jednak… pokazuje na korcie od święta. Mówiąc krótko, Dolgo ma w zwyczaju rozgraniczać turnieje, w których się stara, od tych, w których udział bierze tylko ze względu na wpisowe oraz – wiele na to wskazuje – korzyści pozasportowe. Żeby nie być gołosłownym – tylko w tym roku aż dziesięć turniejów (na 20, w których brał udział) kończył po pierwszym meczu. W sześciu przypadkach uznawano go za faworyta. Wymowne?
W niedzielę Ukrainiec mierzył się z Brazylijczykiem Monteiro, z którym wcześniej w karierze grał tylko raz. Miesiąc temu po trzech setach przegrał z nim w szwajcarskim Gstaad. Mimo niekorzystnego bezpośredniego bilansu, bukmacherzy to właśnie w Dolgopolovie widzieli murowanego faworyta tego starcia – kursy na jego zwycięstwo oscylowały w granicach 1.25, podczas gdy stawiając złotówkę na jego rywala można było zarobić niemal cztery razy tyle. Na kilka godzin przed meczem rynki zaczęły jednak wariować w wyniku ogromnych pieniędzy stawianych na zwycięstwo Monteiro. Niektórzy bukmacherzy wycofali mecz z oferty, u innych, na chwilę przed rozpoczęciem pojedynku, wyraźnym faworytem był już właśnie Brazylijczyk.
Po niecałej godzinie gry stało się to, czego można było oczekiwać – Monteiro gładko wygrał w dwóch setach. Mało tego, w żadnym ze swoich gemów serwisowych nie dał rywalowi choćby jednej szansy na przełamanie! Nic więc dziwnego, że sprawą zajęła się instytucja zajmująca się problemem korupcji w tenisie (Tennis Integrity Unit). Póki co wydano sztampowe oświadczenie o “podjęciu odpowiednich działań”, jednak realnie patrząc na jakąkolwiek reakcję ze strony władz nie ma co liczyć.
Wszystko dlatego, że znalezienie dowodów sugerujących winę zawodnika jest niezwykle trudne. Wprawdzie w ostatnich latach liczba karanych tenisistów wzrasta, ale i tak jest bardzo niska – w skali jednego roku takich “pechowców” można policzyć na palcach obu rąk. I w miażdżącej większości są to gracze zupełnie anonimowi nawet dla dziennikarzy zajmujących się tenisem na co dzień. W historii TIU nie było jeszcze decyzji dyskwalifikującej tenisisty znajdującego się w pierwszej setce rankingu.
Dość powiedzieć, że najgłośniejsze nazwiska ukarane przez tę instytucję to Marco Cecchinato i Constant Lestienne. W przypadku Francuza chodziło jednak o obstawianie meczów u bukmachera, lecz nie swoich – nie można zatem mówić o korupcji, więc i kara nie była dotkliwa (7 miesięcy, z czego połowa w zawieszeniu). Głośniejsza była natomiast sprawa Cecchinato, którego w lipcu minionego roku zdyskwalifikowano na 18 miesięcy za ustawiony mecz z Kamilem Majchrzakiem w ramach Challengera w Maroko. W październiku karę Włocha zredukowano jednak do roku, zaś kilka miesięcy później – po odwołaniu 24-latka do Włoskiego Komitetu Olimpijskiego – uznano ją za nieważną. Trybunał orzekł, że Cecchinato nie odpuścił celowo spotkania z Polakiem, a swojego kolegę, Riccardo Accardiego, który również miał być zamieszany w całą tę sprawę, poinformował jedynie, że źle się czuje. Od początku tego roku Cecchinato rozegrał już ponad 70 spotkań.
Konkludując – korupcja w tenisie od wielu lat jest już tylko tajemnicą poliszynela. Zjawiskiem, o którym każdy wie, ale mało kto chce o nim mówić na głos. I wygląda na to, że tenisiści pokroju Dolgopolova – których w Tourze przecież nie brakuje – wciąż mogą czuć się bezkarnie. Pozornie mają czyste ręce, a gorszą dyspozycję na korcie zawsze mogą wytłumaczyć złym stanem zdrowia (częstym zjawiskiem w tego typu meczach jest wezwanie pomocy medycznej, by uwiarygodnić uraz). I jakkolwiek źle z etycznego punktu widzenia by to nie zabrzmiało – takie działanie im się po prostu opłaca.
W turniejach ATP 250, czy też będących szczebel niżej Challengerach, stawki za pierwszą rundę w najlepszym przypadku sięgają kilku tysięcy dolarów. A przecież z imprezami z cyklu Futures jest jeszcze gorzej. Idąc dalej, 45% zarejestrowanych tenisistów nie zarabia z tego tytułu żadnych pieniędzy, a aż 90% z nich musi dokładać do interesu. Przeciętny zawodnik z drugiej setki rankingu zarabia około 70 tysięcy euro rocznie, jednak połowę tej kwoty stanowią koszta związane z ciągłym podróżowaniem i zakwaterowaniem w hotelach. Zestawiając te sumy z możliwą wygraną u bukmachera po naprawdę atrakcyjnym kursie (np. wygrana 2:0 wyraźnego underdoga) uzyskamy chłodną kalkulację – zamiast sportowcem, w tenisie bardziej opłaca się być cwaniakiem…
WIKTOR DYNDA