To będzie najdłuższy finisz w jego życiu. 3324 kilometry. Kiedy wjedzie na metę w Madrycie, czyli w swoje rodzinne strony, zakończy się pewien etap w historii kolarstwa. Bo 34-letni Alberto Contador, który odchodzi od sportu po tegorocznej edycji Vuelta a Espana, jest jednym z najważniejszych jej rozdziałów. Chociaż jak to w przypadku największych kolarzy często bywa, jego kariera nie jest czarno-biała i są w niej też odcienie szarości. Z jednej strony żegnamy członka ekskluzywnego klubu zawodników, którzy wygrali każdy z wielkich tourów, z drugiej zaś człowieka nazywanego – słusznie bądź nie –smakoszem koksu. Pewne jest jedno, jego historia warta jest filmu. W końcu mówimy o kimś, kto w wieku 22 lat nie tyle otarł się o śmierć, co szedł z nią pod pachę.
***
„Kiedy patrzę wstecz na moją karierę, zawsze były jakieś problemy”
***
Dzieciństwo
Z miasteczka Pinto do Madrytu jest niewiele ponad dwadzieścia kilometrów na północ. Jeśli ktoś nie ma samochodu, wycieczka rowerowa nie jest więc wcale takim złym pomysłem. Ale Alberto Contador na swój pierwszy w życiu rower musiał trochę poczekać. Kiedy jako 12-latek oglądał w telewizji swojego słynnego rodaka Miguela Induraina mknącego po czwarte z rzędu zwycięstwo w Tour de France, chciał wygrywać tak jak on. Marzenia długo przegrywały jednak z realnym życiem, bo jego rodziców nie było wtedy po prostu stać na kupno roweru. Znacznie tańsze było kopanie piłki, dlatego jak większość rówieśników chodził na okoliczne boisko.
Tak bardzo chciał mieć własne dwa kółka, że jego radości nie zmąciło nawet to, że pierwszym sprzętem była stara Orbea, którą otrzymał w spadku po starszym bracie Francisco. Rower był już na tyle zużyty, że żeby nie wyrżnąć o ziemię, musiał bardzo mocno wciskać obie klamki hamulcowe. A kiedy w czasie naprawy uznał, że linki powinny przebiegać wewnątrz ramy, sam wiercił w niej dziury. Po latach wspominał w wywiadach, że od częstej jazdy ciągle bolał go tyłek, dlatego matka zrobiła mu pierwsze szorty wkładając do nich własne poduszki na ramiona, która zwykle sama nakładała do bluzek. Pierwsze kilometry na rowerze pokonywał więc w mało sprzyjających okolicznościach, ale mimo to robił postępy i w wieku 15 lat wstąpił do lokalnego klubu. Trenerzy szybko jednak przenieśli go do wyższej grupy wiekowej, bo z rówieśnikami zwyczajnie się nudził. Objeżdżał ich jak chciał, już wtedy było ponoć widać, że potrafi jeździć agresywnie, nie boi się atakować. I że ma końskie zdrowie.
Rodzice cieszyli się, że syn pielęgnuje sportowy talent, ale zwykle nie towarzyszyli mu podczas wyścigów, nie podwozili go nawet na treningi. Nie mieli na to czasu, bo musieli opiekować się jego młodszym bratem Raulem chorującym na porażenie mózgowe. Rytm życia rodziny Contador od zawsze wyznaczała właśnie choroba.
Mimo to kariera Alberto przyspieszała. Imponująca progresja wyników i pierwsze sukcesy na arenie krajowej sprawiły, że już w wieku 21 lat podpisał pierwszy zawodowy kontrakt. Trafił do ONCE-Eroski po skrzydła grubej ryby w kolarskim światku, czyli Manolo Saiza.
Choroba
Dziś już pewnie nie każdy pamięta, ale jeden z pierwszych sukcesów w zawodowym peletonie odniósł w 2003 r. podczas Tour de Pologne. Okazał się tam najlepszy na ostatnim, ósmym etapie z Jeleniej Góry do Karpacza, gdzie odbywała się czasówka. Drugi na mecie Cezary Zamana stracił do niego 19 sekund. W klasyfikacji generalnej skończy wyścig na 28. miejscu.
Dramat przyszedł już zaledwie rok później, kiedy Contador stanął na starcie wyścigu Vuelta a Asturias. Kilka dni przed wyścigiem skarżył się wprawdzie na nudności i bóle głowy, ale wszystko tłumaczył sobie przemęczeniem i reakcją organizmu na rosnące obciążenia. Czas pokazał, że diagnoza była jednak o wiele straszniejsza. W pewnym momencie spadł z roweru uderzając się w głowę. Kiedy pierwsze osoby rzuciły mu się na pomoc, leżał na asfalcie wstrząsany konwulsjami.
Po przewiezieniu do szpitala zdiagnozowano u niego tętniaka mózgu. Jedynym ratunkiem była skomplikowana operacja, ale obarczona wysokim ryzykiem. Musiał też zostać wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Nikt wtedy nie myślał o jego powrocie do kolarstwa, tylko czy po tym wszystkim będzie potrafił mówić, chodzić, utrzymać widelec w dłoni. Ale operacja udała się, a rekonwalescencja przebiegała zaskakująco szybko. Hiszpanowi pozostała do dziś blizna na głowie, tytanowe elementy w czaszce, co pewien czas dają też o sobie znać delikatne tiki nerwowe.
Blisko tych wydarzeń był Dariusz Baranowski, wówczas jego kolega z teamu (działającego już pod szyldem Liberty Seguros).
Wielkie toury
Jest jednym z zaledwie sześciu kolarzy w historii, którzy w swojej karierze zdołali wygrać każdy z wielkich tourów, czyli Tour de France, Giro d’Italia oraz Vuelta a Espana. Oprócz niego w tym ekskluzywnym klubie zasiadają Eddy Merckx, Felice Gimondi, Jacques Anquetil, Bernard Hinault i Vincenzo Nibali.
Po operacji usunięcia tętniaka wrócił do peletonu już na początku 2005 r. I był to dla niego udany powrót, okraszony niezłymi występami. Dojechał wówczas m.in. do podium Vuelta al Pais Vasco i do czwartej lokaty w Tour de Romandie. W tym samym roku zadebiutował też we francuskiej Wielkiej Pętli, kończąc ją w generalce na 31. miejscu. Przełomem była w 2007 r. wygrana w wyścigu Paryż-Nicea, już jako kolarz Discovery Channel. To był sygnał, że 25-latek po przejściach naprawdę może namieszać. I namieszał jeszcze w tym samym roku wygrywając po raz pierwszy Tour de France, korzystając z wycofania z wyścigu największego wówczas faworyta Michaela Rasmussena (miał unikać kontroli antydopingowych). Prawdopodobnie to właśnie wtedy Contador zyskał przydomek „El Pistolero”, co dosłownie oznacza „rewolwerowca” (od gestu wykonywanego na mecie), a pośrednio jego brawurową jazdę w górach, gdzie często rozpoczynał ataki w sytuacjach, kiedy inni walczyli o przetrwanie. Tak właśnie pisała się wielka historia.
Tour de France wygrał po raz drugi w 2009 r., gdzie z kolei legendą obrósł jego atak na piętnastym etapie z Pontarlier do Verbier. Najpierw spojrzał badawczo na męczącego się Lance’a Armstronga, by chwilę później pokazać mu plecy, mimo że teoretycznie miał mu wtedy pomagać.
Dołożył do tego jeszcze trzy wygrane w Vuelcie (2008, 2012, 2014) i dwie w Giro (2008, 2015). To oczywiście oficjalne uznane triumfy, bo sam Hiszpan wciąż utrzymuje, że jest nie siedmiokrotnym, ale dziewięciokrotnym zwycięzcą wielkich tourów. Jego zdaniem niesłusznie pozbawiono go wygranych w Tour de France w 2010 r. i rok później w Giro przez rzekomą wpadkę dopingową. Gwiazdor do dziś utrzymuje, że nigdy świadomie nie sięgał po żadne zabronione specyfiki.
Armstrong
Owszem, podziwiał swojego rodaka Miguela Induraina, ale jego prawdziwymi idolami od zawsze byli Włoch Marco Pantani i właśnie wspomniany Lance Armstrong. Jego książkę o walce z rakiem przeczytał dwa razy. Pierwszy raz kiedy sam wracał do zdrowia po operacji głowy, drugi już po powrocie do peletonu, kiedy zaczął naprawdę wierzyć w wygraną w Tour de France. Kiedy odnosił swoje pierwsze wielkie zwycięstwa, Armstrong wiódł już od 2005 r. życie sportowego emeryta. Dla wielu był więc jego naturalnym następcą.
Ale jego stosunek do Amerykanina zmienił się, kiedy ten po kilku latach wrócił do ścigania i nieoczekiwanie został jego kolegą w Astanie. To był jeden z najdziwniejszych układów w wielkich tourach w ostatnich latach. W tym samym teamie znaleźli się bowiem dwaj gwiazdorzy z ambicjami sięgającymi tylko pierwszego miejsca, chociaż lider na trasie mógł być tylko jeden. To był klasyczny pojedynek o panowanie w stadzie, chociaż oba samce robiły to na nieco innych zasadach. Amerykanin nie stronił od swoich psychologicznych zagrywek, żeby pokazać koledze miejsce w szeregu, Hiszpan z kolei odpowiadał kapitalną jazdą, co bolało „Bossa” najbardziej. Ich relacja podczas pamiętanego Tour de France w 2009 r. obrosła wieloma mniej lub bardziej prawdziwymi historiami, ale ogólnie rzecz ujmując, drużynę tworzyli wtedy głównie na papierze. To była toksyczna jazda, ale ostatecznie zwycięsko wyszedł z niej Contador. On sam przyznawał później, że ten pojedynek uczynił go silniejszym człowiekiem.
Po latach w wywiadzie dla „Bicycling” Hiszpan opowiedział, że chciał odbyć z Armstrongiem szczerą rozmowę o jego i własnej chorobie oraz ich powrotach do sportu. Chciał lepiej poznać swojego bohatera sprzed lat. – Chciałem z nim o tym porozmawiać, ale to było niemożliwe. Lance zawsze miał dużo osób wokół siebie i niemożliwym było pogadanie o takich rzeczach – wspominał, co już wiele mówi o ich relacji, bo przecież jakby nie było jeździli w tej samej grupie.
Doping
Afera wybuchła, kiedy wypłynęła informacja, że w próbce pobranej od niego podczas Tour de France w 2010 r. wykryto śladowe ilości clenbuterolu. Linia obrony Contadora od początku była jedna – zakazany środek dostał się do jego organizmu poprzez zjedzone mięso. Kolarz oraz jego doradcy argumentowali, że clenbuterol jest bowiem także specyfikiem używanym do tuczenia zwierząt. Nad gwiazdorem zebrały się jednak ciemne chmury, znak zapytania automatycznie pojawił się także przy jego poprzednich wygranych. Dochodziło nawet do tego, że kolarz w pewnym momencie był niemalże atakowany przez bardziej krewkich kibiców na trasach wyścigów. Podczas TdF w 2011 r. dał się sprowokować i nawet uderzył jednego z nich. Gość specjalnie dla niego przebrał się wtedy za lekarza…
Dochodzenie początkowo przebiegało jednak dla niego pomyślnie, bo hiszpański związek kolarski przyjął jego argumentację. Ale jak się okazało, to wcale nie zamknęło sprawy. Międzynarodowa Agencja Antydopingowa oraz UCI poszły bowiem z tym do Trybunału Arbitrażowego w Lozannie, który ostatecznie zdyskwalifikował go na dwa lata. Pozbawiając jednocześnie – jak już wspomnieliśmy – tytułów z Francji i Włoch.
Co ciekawe, na głośny przypadek Contadora powoływał się Adam Seroczyński, polski kajakarz, brązowy medalista olimpijski z 2000 r., który również został zdyskwalifikowany za clenbuterol. U niego wykryto go – także w minimalnym stężeniu – podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 r. Jego wersja była taka sama: trefne mięso z chińskiej stołówki. Polak wiązał bardzo duże nadzieje na odzyskanie dobrego imienia szczególnie po początkowej decyzji hiszpańskiego związku, który uniewinnił Contadora. Dla niego był to wtedy punkt zaczepienia.
Ostatecznie jednak i Hiszpan nie uratował skóry, dlatego musiał swoje odczekać poza peletonem. Do dziś utrzymuje, że władze antydopingowe chciały zrobić po prostu pokazówkę z gwiazdą w roli głównej.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI