Po słabiutkim mundialu w 2006 roku polska reprezentacja potrzebowała wstrząsu – Janas z kadrą pracować dalej nie mógł, mistrzostwa go przerosły, żeby wspomnieć tylko wysłanie kucharza na konferencję. Opinia publiczna miała dość polskich trenerów i wtedy PZPN w jej głos się wsłuchał, przekazując kierownicę Leo Beenhakkerowi. Dokładnie 11 lat temu Holender wyjechał na trasę, debiutując z Danią.
Leo wtedy rewolucji nie zaproponował. Chciał dać szansę tym, którzy mundial zawalili (między innymi Szymkowiak, Bąk, Żewłakow, Krzynówek) oraz tym, których Janas pominął, a więc Dudkowi i Frankowskiemu. Świeższe twarze? Głównie Gancarczyk i Golański, dla tego drugiego był to zresztą debiut w koszulce z orłem na piersi. – W pierwszym momencie byłem przekonany, że ktoś mnie wrabia. Często robimy sobie z chłopakami w klubie podobne kawały. Dzwonimy do siebie i podajemy się za dziennikarzy, a potem na treningach mamy ubaw po pachy. Dopiero gdy zobaczyłem w sekretariacie oficjalne pismo z PZPN, poczułem ogromną satysfakcję – mówił obrońca Korony Kielce.
Inauguracja kadencji Holendra nie była zbyt udana, z Duńczykami przegraliśmy 0:2, po golach Bendtnera i Rommedahla. Co ciekawe, Lord – tak jak Golański – też debiutował, ale i otworzył wtedy swój reprezentacyjny worek z bramkami (początek filmu):
Widać było w postawie biało-czerwonych, że raz, jeszcze nie rozumieją filozofii trenera – który wymagał gry piłką – a dwa, jeszcze siedział w nich zawalony mundial. Mieliśmy wtedy tak naprawdę 20 minut dobrej gry, na początku drugiej połowy, wtedy stworzyliśmy sobie dwie-trzy okazje, ale to było za mało.
Na szczęście, Leo dopiero się rozkręcał. Kolejny mecz – z Finlandią – również był fatalny, ale potem przyszła Serbia i wkraczaliśmy na dobrą drogę. Do mistrzostw Europy, pierwszych z udziałem Polaków.