Każdy z nas zna przynajmniej jednego takiego typa. Rzadko podaje, zazwyczaj stoi gdzieś pod bramką rywala. Zawsze się wścieka na błędy swoich kolegów, choć sam popełnia ich sporo – a to uderzy, zamiast podać, a to wejdzie w głupi drybling, a to w doskonałej sytuacji zacznie żonglować, żeby podrzucić sobie piłkę na przewrotkę. Irytujący gość, który ma o sobie przepotężne mniemanie. I racja, umiejętnościami przewyższa kumpli z orlika, sęk w tym, że używa ich w odpowiedni sposób raz na pół roku.
Takim typem wydawał się bardzo długo Jakub Świerczok. Pewny siebie, może wręcz arogancki. Przekonany o swojej zajebistości, co czasami oznaczało wrzucenie wcinki Zbigniewowi Małkowskiemu (ach, cóż za karny!), częściej jednak nieudaną ruletę w sytuacji, gdy wokół było trzech lepiej ustawionych kolegów (po czym jeszcze stwierdzenie w wywiadzie, że liga do niego nie dorosła, albo coś w tym klimacie).
Problem polegał na tym, że i my, i skauci kolejnych drużyn, i trenerzy, a nawet eksperci, nie mieli serca nazwać gościa totalnym ogórem. Bo po tych sześciu słabych meczach, tych osiemnastu kiepskich zagraniach, robił coś, czego nie potrafiłby powtórzyć prawdopodobnie żaden z kumpli na murawie.
Usystematyzujmy jednak – mówimy o chłopaku, który grał dobrze rundę w I lidze, potem odbił się od ligi niemieckiej, od Ekstraklasy, jeszcze raz od Ekstraklasy i jeszcze raz od Ekstraklasy. Strzelał właściwie w dwóch okresach – w pierwszej lidze, w barwach Polonii Bytom oraz w pierwszej lidze, w barwach GKS-u Tychy. Najpierw jako samorodny talent, za którego Polonia miała przytulić miliony monet, potem jako syn marnotrawny, powracający do miasta, w którym przyszedł na świat, po to by wystrzelać klubowi utrzymanie. Nietrudno znaleźć punkt styczny – Świerczok strzela w miejscach, gdy nikt go przesadnie nie opierdala, nikt nie gra przesadnie wysokiego pressingu i nikt nie ma pretensji, gdy z trzech prób wyjdzie jedna.
Ale teraz Świerczok jest w Zagłębiu Lubin. Konkurencja w przodzie jest całkiem spora, presja również, klub celuje nadal w ścisły top, kasy jest tyle, że spokojnie można myśleć o realizacji najbardziej ambitnych celów. A mimo to – Świerczok strzela. Trzy gole w czterech meczach, co ciekawe – w tych, w których wchodził na boisko jako rezerwowy. Gdy grał od początku – rozczarowywał, albo wręcz zawodził. Ale gdy w sobotę wszedł na boisko w 25. minucie za Nespora – ustrzelił dwa sztychy i po prostu poprowadził Zagłębie do zwycięstwa nad Pogonią Szczecin. Jedna jaskółka wiosny nie czyni? Dwa dobre mecze to mało? Niby się zgadzamy, ale zerknijmy na ostatnie 10 spotkań Świerczoka bez podziału na ligi.
– 3 gole przeciw Zniczowi Pruszków (4:1)
– 2 gole przeciw Podbeskidziu (2:2)
– 1 gol przeciw Miedzi (2:3)
– 2 gole przeciw Wiśle Puławy (2:0)
– 1 gol przeciw Stali Mielec (1:4)
– asysta przeciw Zagłębiu Sosnowiec (1:4)
– pusty przelot z Koroną (1:0)
– 1 gol przeciw Śląskowi (1:0)
– asysta przeciw Bruk-Betowi (1:1)
– 2 gole przeciw Pogoni (3:0)
12 goli i 2 asysty w dziesięciu ostatnich meczach, a w wielu z nich nie grał wcale 90 minut. W dodatku dochodzą do nas głosy z Lubina – że Kuba przyjechał z dziewczyną, która dba, by nie spędzał za dużo czasu przed lustrem przekonując samego siebie, że następnym krokiem w karierze będzie wypożyczenie do Realu. Czy to jest ten magiczny moment, w którym gra Jakuba Świerczoka będzie wreszcie na miarę jego umiejętności? Celowo nie piszemy: na miarę jego ego, bo do tego jeszcze zapewne daleka droga. Ale jeśli mecze jak z Pogonią czy wcześniej ze Zniczem Pruszków będą mu się zdarzać tak regularnie jak teraz – wreszcie przestaniemy go kojarzyć wyłącznie z kuriozalnymi wywiadami i gwiazdorskimi zachowaniami.
I to jest bardzo dobra wiadomość – dla ligi, dla Zagłębia i dla samego Świerczoka.