Rok 1947. W Nowym Jorku Polaroid prezentuje pierwszy aparat fotografii błyskawicznej, w Roswell rzekomo rozbija się UFO, w Madrycie uroczyście otwierany jest Estadio Santiago Bernabeu, a w Austrii rodzi się Arnold Schwarzenegger. Tak jest, dziś 30 lipca, a więc jedna z największych gwiazd w historii kina obchodzi 70. urodziny. Lubimy „Arniego”, za dzieciaka katowaliśmy „Terminatora” aż do zajechania kasety VHS, ale prawda jest taka, że gdyby nie jego muskulatura, byłby tak samo kasowym aktorem jak bracia Mroczkowie. Dlatego przy okazji urodzin przypomnimy nieco jego bogatą karierę sportową.
Od małego miał parcie na szkło, a szczególnie nasiliło się to w czasach szkoły średniej. – Zawsze kiedy oglądałem telewizję lub film, pytałem sam siebie: „Jakby to było, gdyby ludzie tak na mnie patrzyli?”. Czułem, że mam być kimś więcej, niż tylko przeciętnym człowiekiem, że zostałem wybrany do czegoś specjalnego. Wtedy nie myślałem o pieniądzach. Myślałem o sławie, byciu najlepszy. Marzyłem, żeby być zbawcą, jak Jezus. Chciałem być rozpoznawalny – mówił Schwarzenegger w 1976 r. w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone”.
I pewnie dlatego zamiast kopać piłkę, jak większość kumpli ze szkoły, wolał podnosić ciężary. Za sztangę pierwszy raz złapał ponoć w wieku 13 lat i tak się tym zajarał, że niedługo później zaczął już bardziej zaawansowane treningi. Marzył o karierze kulturysty. Kiedy chodził do kina, najczęściej wybierał te filmy, w których występował Steve Reeves, gwiazdor kulturystyki lat 50. Młody Arnold chciał być jak on, dlatego był uparty. Do tego stopnia, że kiedy trafił do woja, a jego przełożeni nie dali mu przepustki na ważne zawody kulturystyczne, prysnął z jednostki. A konkurs – Junior Mr. Europe – oczywiście wygrał. Rok później był już tam najlepszy także wśród seniorów, a w 1967 r. zgarnął pierwsze miejsce w Mr. Universe.
W kulturystyce widział szansę, która umożliwi mu wymarzony wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Udało się to w 1968 r., chociaż po angielsku bardziej dukał niż mówił. Krótko po przyjeździe rozpoczął treningi w siłowni „Gold’s Gym” w Los Angeles. Szybko został dostrzeżony przez agentów i już w 1969 r. dostał swoją pierwszą rolę w filmie „Herkules w Nowym Jorku”.
Mimo początków na wielkim ekranie, cały czas ostro zasuwał na siłowni. Był dominatorem, bo na lata wprost zabetonował rywalizację w Mr. Olympia, czyli najbardziej prestiżowych zawodach kulturystycznych, które są jednocześnie mistrzostwami świata. Wygrywał je w latach 1970-1975, a ostatni triumf odniósł w 1980 r. Do dziś z siedmioma wygranymi jest drugim najlepszych zawodnikiem w historii tych kultowych zawodów. Lepsi o jedno zwycięstwo są tylko – nie mamy o nich zielonego pojęcia, ale dajcie nam zabłysnąć – Ronnie Coleman i Lee Haney. Wielgachny Austriak spełnił więc swoje marzenie i został gwiazdą. Napisał (?) nawet książkę, która w branży okazała się bestsellerem – „Arnold: The Education of a Bodybuilding”. Faceci chcieli być jak on.
W internecie do dziś hula wiele jego osławionych planów treningowych, ale najczęściej przewija się mniej więcej taki:
Poniedziałek – klatka piersiowa, plecy
Wtorek – barki, tricepsy, bicepsy
Środa – nogi, prostowniki grzbietu
Czwartek – klatka piersiowa, plecy
Piątek – barki, tricepsy, bicepsy
Sobota – nogi
Niedziela – wolne
Powiemy tak. Gdyby ktoś nam kazał tak spędzić tydzień, odpowiedzielibyśmy mu: „Mów do ręki”.
Oczywiście wiadomo, że od kiedy Schwarzenegger stał się rozpoznawalny, zawsze pojawiało się pytanie: „Co on bierze?” On sam nigdy nie ukrywał, że kiedy zaczynał, wcinanie takich smakołyków jak chociażby dianabol nie było niczym złym, nikt nie mówił, że to „fe”. Dlatego brali prawie wszyscy i prawie wszyscy rośli jak na drożdżach.
Dużo mówi zresztą jedno z najczęściej kolportowanych zdań, jakie „Arnie” miał rzekomo powiedzieć w kontekście brania koksu: – Gdyby kiedyś ktoś mi powiedział, że jak zjem kilo gówna to pójdzie mi to w mięśnie, to bym zjadł.