– Już przed meczem wiedziałem, że jadę do Danii, że zrobię to niezależnie od dzisiejszego wyniku, ale też widziałem w tym bardziej wycieczkę, przygodę, bo Arce coś podobnego nie przydarzyło się od blisko 40 lat. Midtjylland nie jest tak marketingowym zespołem jak Milan czy Athletic, ale też myślałem, że to jest rywal, który z Arką wygra. Wiadomo, w kibicowskim sercu zawsze jest wiara, musi być, jednak to co właśnie zobaczyłem… Jazdę na dupie, ambicję, dodająca sił adrenalinę, zespół, który od Duńczyków wcale piłkarsko nie wygląda gorzej. W życiu nie widziałem takiej Arki Gdynia. Cholera. Pojadę do Danii po awans!
To słowa jednego z kibiców zaraz po meczu, ale pewnie krzyczeć z radości miał ochotę każdy, kto koło 22 opuszczał gdyński stadion. Jeśli euforię dałoby się jakoś zmierzyć, to wszelkie przyrządy jednogłośnie zaczęłyby eksplodować, po tym jak pomiar wskazywałby na kosmiczne rezultaty. Nie składa się na to jedynie fakt, co właśnie każdy z fanów zobaczył, ale również jaką drogę przeszedł z zespołem, by móc to zobaczyć. Wcale nie tak dawno Arka była o krok od wypadnięcia z półfinału Pucharu Polski, wisiała nad przepaścią ekstraklasy, a dziś jest zespołem raz, że kolekcjonującym trofea, a dwa, ekipą, której nie wstyd pokazać poza granicami kraju. Puchar Polski wygrany z faworyzowanym Lechem, Superpuchar wydarty stawianej wyżej Legii, zwycięstwo z doświadczonymi na europejskich boiskach Duńczykami. Wszędzie faworyci, wszędzie wygrywa Arka. Kosmos.
I też – choć nie chciałbym mówić za kibiców – wydaje się, że ten wczorajszy sukces smakuje im najlepiej. Stadion pobił rekord frekwencji, atmosfera była kapitalna, tutaj każde udanie zagranie gościa w żółto-niebieskiej koszulce dostawało masę braw, jakby Marciniak z Warcholakiem na nowo wymyślali futbol. A nie, oni tylko i aż pojechali na tyłku, wygarnęli rywalowi piłkę wślizgiem. Gdy na początku meczu z akcją ruszył odważnie Kun, to mimo że ją stracił, dostał oklaski. Chwilkę potem jeden z Arkowców władował się wślizgiem i wybił futbolówkę na aut. Też zebrał brawa, tyle że dwukrotnie intensywniejsze – naprawdę, to wspaniałe widzieć (i słyszeć!) jak stadion sam siebie nakręca, jak nakręca zawodników. Oni musieli biegać szybciej niż zazwyczaj i rzeczywiście biegali.
Był to też mecz szczególny, gdyż wiadomo: fajnie jest królować na swoim podwórku, ale też wiemy, że to polskie składa się z zardzewiałego trzepaka, bazgrołów kredą na ścianie i połowy bandy nie ma, bo dostali szlaban od mamy. A Europa to salony, niby pocałunek śmierci, ale jakoś pod koniec sezonu każdy marzy, by się do pociągu ruszającego w trasę załapać. Midtjylland na tych salonach czuje się dość swobodnie, może nie rozstawia wszystkich po kątach, ale potrafi dojść na tyle daleko, by dostać wejściówki do Teatru Marzeń i na jego deskach zmierzyć się z Manchesterem. To było w lutym zeszłego roku. Arka wtedy nie grała meczów o punkty, bo trwająca tysiąc lat i jedną noc przerwa zimowa w pierwszej lidze, kazała jej czekać na mecz z GKS-em Katowice.
Jeśli mówi się, że kilka lat to w futbolu prehistoria, Arka Ojrzyńskiego skraca ten czas do miesięcy.
Wracając – co ciekawe, to tak po prawdzie, gdyński kibic mógł się zastanawiać czy ten mecz w ogóle będzie grany. W Gdyni bowiem lało i to nie tak, że w czwartek przyszedł kapuśniaczek, a niżej podpisany jest przewrażliwiony – nie, w Gdyni waliło deszczem bez przerwy, waliło jak opętane. Gdyby ktoś wciąż nie wierzył, to Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej wlepił całemu województwu trzeci stopień ostrzeżenia hydrologicznego, co brzmi niezbyt przyjemnie.
Przeżywaliśmy basen narodowy, lecz gdyby Arce odwołali mecz, pierwszy taki od 38 lat, z powodu głupiego deszczu… Na szczęście, nic takiego się nie stało. Na sukces gdynian złożyli się wszyscy w klubie, nie wolno więc w tym równaniu pominąć osób odpowiedzialnych za murawę, wykonali bowiem kawał dobrej roboty. Warunki piekielnie trudne, a na tym boisku spokojnie można by pyknąć partyjkę bilarda. – Myślałem, że murawa będzie bardziej grząska, to utrudniłoby jeszcze zadanie Duńczykom – stwierdził pół żartem na konferencji prasowej Leszek Ojrzyński. – Tak, trener jeszcze mówił mi przed meczem, żebym zrosił boisko, ale powiedziałem: „nie, bo zryjecie mi je całe!” – mówi Daniel Czuk, groundsman Arki. – To jest długofalowy proces, to nie jest tak, że teraz tylko coś się zrobiło, to trwa od pół roku. Wielokrotne aeracje, posiew, piaskowanie, systematyczna naprawa uszkodzeń. Drenaż jest super, to też nas uratowało, bez niego nawet te roboty by nic nie dały. Na przykład na bocznym boisku są kałuże straszne, nie idzie tam trenować, a na głównym Duńczycy jeszcze wczoraj normalnie mieli trening. Na niedzielę, jeśli przestanie padać choć na jeden dzień, murawa będzie jeszcze lepsza.
Z boiskiem nie było więc kłopotu, ale z biletami już tak, choć oczywiście nieco inny niż zwykle w polskiej rzeczywistości: tym razem było ich mniej niż chętnych. Klub mógł z dumą ogłosić, że wejściówki się skończyły. Kto z zakupem własnej się ociągał, a mimo wszystko chciał obejrzeć historyczne starcie z pozycji innej niż siedząca na kanapie, musiał liczyć na konika. W tłumie dość łatwo wyhaczyć człowieka, który szuka biletów w nieoficjalnej dystrybucji: podczas gdy inni kręcą się w pośpiechu, by już na stadion wejść, ktoś dopiero szukający biletu stoi w jednym miejscu, zazwyczaj sam, rozglądając się z nadzieją. Przy pierwszej próbie trafiłem: – Nie mam biletu. Czekam na konika, ale z tego co widzę, to się nie doczekam – mówi stojący samotnie kibic. W dalszej części rozmowy okazuje się, że choć dziś nie ma biletu, to Arkę grająca w pucharach już widział przy okazji meczu z Beroe. – Dobrze grali, ale przy 3:1 dostali głupią bramkę na 3:2 i było po sprawie. Arka grała wtedy na Ejsmonda, to była taka prowincja ten stadion, górka, nasyp… Ja siedziałem z boku, bo na Górce to kiedyś raz, ale jak mi butelka wina przeleciała koło głowy stwierdziłem, że to był pierwszy raz i ostatni. Obecny stadion jest bez porównania do tamtego, musimy dążyć do Europy, a nie grać jak Afryka na klepiskach.
Na samym obiekcie można było już spotkać wiele znanych twarzy. Pojawił się Grzegorz Rasiak, Jerzy Brzęczek – jego Wisła Płock gra zaraz z Arką – czy ludzie, którzy 38 lat mierzyli się z Beroe w Pucharze Zdobywców Pucharu. Na przykład Czesław Boguszewicz. – Teraz jestem w innej roli, wtedy była full koncentracja, a dzisiaj bardzo się cieszę, że dane mi jest – dzięki zwycięstwom naszych chłopaków – oglądać mecz na zupełnym luzie. Przeżyć to wszystko wśród kibiców, od strony trybun.
– Będą mieli łatwiej czy trudniej niż Pana zespół?
– Trudno mi odpowiedzieć. My trafiliśmy na mało cywilizowany kraj, sytuacja tam była taka, że oni mogli wygrać z kim chcieli i ile chcieli o każdej porze dnia i nocy. Nie było kamer, powtórek, transmisji, więc w meczu, który normalnie był bezwzględnie do wygrania, graliśmy dobrze do połowy boiska, bo dalej był już szlaban ustawiony przez liniowego i głównego. Dwie fałszywe bramki i koniec kropka. Dziś to jest niemożliwe, dobra gra – jeżeli Arka będzie lepsza – pozwoli chłopakom awansować dalej.
Był też Tomasz Korynt, strzelec dwóch goli dla Arki w pierwszym meczu z Beroe. – Czuję radość, bo wracają wspomnienia sprzed 38 lat, po nikłym wprawdzie, ale jednak zwycięstwie nad Bułgarami. Jest też ciekawość jak chłopacy sobie poradzą w dosyć niespodziewanej roli.
– Zazdrości pan trochę dzisiejszym piłkarzom tej otoczki, tego stadionu?
– Oczywiście. Stadionu, murawy, kamer, które będą ich pokazywały szerszej publiczności. Być może, gdyby tak było 38 lat temu, to dzięki transmisji telewizyjnej mielibyśmy szansę być potraktowanym obiektywniej przez sędziego w Starej Zagorze.
– To co podobne, to masa ludzi na trybunach.
– Wtedy to było oceniane na ponad 25 tysięcy ludzi. Nie wiem, jak oni się wówczas pomieścili, ale wszystkie drzewa były obwieszone kibicami.
Z Tomaszem Koryntem na stadion przyszedł również ojciec, Roman, który jest legendą Lechii, ale mieszka w Gdyni i regularnie można go zobaczyć przy Olimpijskiej.
– Ale jak to, zdjęcie Lechiście na stadionie Arki? – dziwi się Roman Korynt.
– Lechista, ale sympatyk Arki – odpowiada tacie Tomasz.
Co łączy moich rozmówców to optymizm. – Wierzę w to, że będą mieli swój dzień i wygrają 4:0 – mówił kibic poszukujący biletu. – Rywala trzeba szanować, bo zwycięstwo z Węgrami w obu meczach pokazuje, że jest solidny. Nie chcę się bawić w proroka, ale wierzę, że uda nam się wygrać, powiedzmy, 1:0 – Tomasz Korynt. – Zadowoliłaby mnie nasza wygrana minimum dwoma bramkami, a najlepiej jeszcze więcej – Boguszewicz.
Cóż, żółto-niebieski obóz był wręcz pewny siebie, ale nie ma co się dziwić, bo trudno przekonywać go po tych kilku wspaniałych miesiącach, że coś jest niemożliwe i czegoś nie da się zrobi. Jednak choć Duńczycy zdawali sobie sprawę z krajowych osiągnięć Arki, to zwyczajnie nie mogli się gdynian obawiać, dopiero co rozbili w dwumeczu 7:3 węgierski Ferencvaros. Otwarcie oczywiście nikt wam tego nie powie. Zagadnąłem Duńczyka z tamtejszych mediów klubowych. – Arka to dobra drużyna, wybiegana, silna, która potrafi zagrać w kontrataku. Jest lepsza niż wszyscy myślicie, nie doceniacie jej.
– Okej, a znasz jakieś konkretne nazwiska, któryś piłkarz Arki robi największe wrażenie?
– Nie, z nazwiska żadnego. Jednak ten z „11” jest dobry.
Teraz już chyba wie, że ten z jedenastką to Rafał Siemaszko.
W ogóle, jeśli jesteśmy już przy personaliach, to znów zaimponował Ojrzyński. Pierwszy rzut oka na skład był wręcz niepokojący, bo brakowało nominalnego napastnika, a wydawało się, że wspomniany Siemaszko może być przecież idealny – spróbuje się urwać, powalczy z obrońcami o piłkę, nie da im żyć. Trener postawił jednak na Kuna, który jest jeszcze szybszy od Rafała i trafił – to właśnie Patryk dostał długie podanie, poszedł na bramkarza i choć nie strzelił, wywalczył rzut karny.
To byłby najstraszniejszy scenariusz, gdyby po 38 latach, przy tej masie ludzie, przy tych oczekiwaniach i nadziejach, wszystko prysło parę chwil po pierwszym gwizdku sędziego, bo wtedy doszedłby ten nieznośny element grania w piłkę. Był taki moment, kiedy można było pomyśleć: oho, to nie jest ten poziom. Gdy zaraz po strzeleniu gola przez Arkę, rywale odpowiedzieli dwoma, jakby pokazując wszystkim – dobra, koniec imprezy. Jednak nie, właśnie wtedy urwał się ten Kun na szpicy, którego wymyślił sobie Ojrzyński. Kapitalnie rozegrał tę partię trener, może teraz się rozpędzę, ale on chyba nawet swoim ubiorem chciał wpłynąć na zawodników. Najczęściej w dniu meczu pod koszulą, wczoraj w dresie. Sygnał: to tylko kolejne spotkanie, żadne wielkie święto, gramy swoje, pełen luz.
Co mu się natomiast nie udało to trafić do kibiców. Przed meczem mówił: – Ważne, aby to był prawdziwy, kulturalny doping, bo z drugiej strony race czy przerwy w grze mogą wytrącić nas z rytmu i skomplikować mecz. Dla mnie to będzie nowe doświadczenie, bo na tym stadionie jeszcze nie miałem okazji grać przy komplecie publiczności. Mecz oczywiście przerwano, ale też nie chcę wyjść na hipokrytę, bo pierwsze co zrobiłem to sięgnąłem po telefon i zacząłem kręcić oprawę, nie tylko po to, by weszlackie social media zarobiły sporo punktów. Co bardziej raziło, to prostackie “jazda z kurwami” pod adresem Duńczyków, tak przyjaźnie nastawionych, bo gdy stadion rozkręcił meksykańską falę, skromna grupa gości chętnie podnosiła tyłki z krzesełek.
Jest ogień. pic.twitter.com/IyqRgHtrlO
— Weszło! (@WeszloCom) 27 lipca 2017
Może to małe, ale miło było spojrzeć na kontrast między polskim trenerem a zagranicznym. Szkoleniowiec gości wyglądał po meczu na mocno przygnębionego, mruczał coś w mikrofon, a gdy ocenił szansę w rewanżu 50/50, to usłyszał w odpowiedzi śmiech sali. A Ojrzyński? Wszedł na kozaku, dostał brawa, potem formułował myśli w sposób dużo bardziej zdecydowany niż poprzednik. Fajna była scena, gdy Ojrzyński mówił o pisaniu historii, ale też jej powtarzaniu, bo przecież Arka z Beroe również wygrała pierwszy mecz 3:2. Tu ktoś mu przerwał prosząc, by przerwał i Ojrzyński. Dalszym punktem tej historii jest bowiem 0:2 w rewanżu.
Cholera, chciałoby się. Chciałoby się pójść na ten stadion jeszcze raz, jeszcze raz przeżyć te emocje, jeszcze raz zobaczyć jak Marcus, wali dwa razy po widłach jakby robił to co sezon w Lidze Mistrzów. Jak Socha przyjmuje jedną nogą, potem uderza drugą, niczym wzór technicznych cnót. Jak ten stadion żyje i napędza się każdym kolejnym udanym wślizgiem.
Nie każcie nam czekać kolejnych 38 lat, wróćcie z Danii znów zwycięzcy i przeżyjmy tę euforię co najmniej jeszcze raz.
PAWEŁ PACZUL