Półtora miesiąca temu ten mecz, mając identyczny przebieg, zakończyłby się wynikiem 3:0 dla Cracovii. Dziś, choć nie minęło przecież tak wiele czasu (ci, którzy mieli w tym czasie urlop powiedzą, że zleciało to jak z bicza strzelił), Cracovia do ostatnich sekund spotkania ociera się o stratę punktów i wypuszczenie z rąk cennego prowadzenia w Gdańsku, gdzie za czasów Piotra Nowaka mało komu udało się w ogóle wywieźć jakąkolwiek zdobycz. VAR miał jednak przynieść futbolowi prawdziwą rewolucję, a nie jedynie jej namiastkę. I dziś, faktycznie, spowodował prawdziwy wstrząs.
Bo na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Krzysztof Piątek zdobył w drugiej połowie meczu dwa prawidłowe gole. Tak też początkowo stwierdził Szymon Marciniak. Przy pierwszym – klasyczna mijanka, w której kilku zawodników wraca ze spalonego, kilku z kolei wbiega w ich miejsce, ocena jest naprawdę trudna. Szczególnie, że strzelec gola to akurat ten, którego sylwetka wychylona względem linii obrony jest naprawdę minimalnie. Gdyby w meczu bez VAR jakikolwiek sędzia tego nie wychwycił i gola uznał, nikt nie miałby pretensji.
#VAR @_Ekstraklasa_ orzekł, że anulują bramkę Krzysztofa Piątka (numer 99), bo dzisiaj sobota! #LGDCRA pic.twitter.com/ZW0uMcQQqU
— 4o (@L_4o_P) 22 lipca 2017
Drugi to z kolei sytuacja, która pewnie w przyszłości będzie służyć na wielu szkoleniach odnośnie zastosowania wideoweryfikacji. Według podręcznika, anulowanie zdobytej bramki może spowodować nie tylko wykroczenie względem boiskowych przepisów w ostatniej fazie akcji, ale także w każdym jej momencie, od chwili przejęcia piłki lub wprowadzenia jej do gry. Skoro więc gdy jeden z kolegów zgrał do Piątka głową, a napastnik Cracovii był na spalonym, to nie ma znaczenia fakt, że później między tą sytuacją a golem piłkarze Pasów wymienili jeszcze kilka podań.
Gola nie ma, koniec historii. Choć przyznajemy, że to chichot losu, że dwie tak nieoczywiste, tak stykowe sytuacje, powodują nieuznanie bramki zespołowi, który prowadzi Michał Probierz. Ten sam, który dopiero co opuścił zdecydowanie najczęściej krzywdzoną przez sędziów Jagiellonię (patrz: niewydrukowana tabela choćby za poprzedni sezon) i który zwykle w postanowieniu niekrytykowania arbitrów wytrzymuje około dwóch i pół minuty przy naprawdę dobrych wiatrach.
Szczęście w nieszczęściu, że przed drugim z wyżej wymienionych trafień Cracovia (już w stu procentach prawidłowo) zadbała o to, by nawet mimo dwóch nieuznanych bramek schodzić z boiska z podniesioną przyłbicą i trzema punktami w kieszeni. A to za sprawą Michała Helika, który zachował się w polu karnym Lechii jak rasowy snajper. Po zblokowanym uderzeniu Zenjova znalazł się dokładnie tam, gdzie odbita przez obrońców Lechii piłka. Przyjął, popatrzył, dostrzegł puściutką bramkę i nie mógł zrobić nic innego, jak tylko otworzyć strzelanie w tym meczu. To w stu procentach prawidłowe strzelanie.
Choć powiedzmy sobie szczerze, że na gola zapowiadało się w zasadzie od samego początku spotkania. Porównując dzisiejsze 1:0 z wczorajszym, tym krakowskim, czulibyśmy się niesprawiedliwi. Bo tak naprawdę mowa o piłce nożnej dwóch prędkości. Tej powolnej, ślamazarnej Wisły i Bruk-Betu z ledwie momentami przyspieszenia i tej szybkiej, z zębem i pomysłem Lechii i dołączającej do niej coraz odważniej z każdą minutą Cracovii.
Bo trzeba to powiedzieć wprost – drużyna przyjezdnych w pierwszych minutach nie istniała. Szczególnie przy Lukasie Haraslinie, którego fatalnie wyglądająca kontuzja może wykluczyć na dobre na ładnych parę miesięcy, a który dziś był piłkarzem jakby żywcem wyjętym z lepszego piłkarskiego świata. Strzelał, dryblował, a koledzy ograbili go lekko z przynajmniej dwóch asyst. Piotr Malarczyk został przez Słowaka wrzucony na taką karuzelę, że nawet gdyby wrzucić go do pralki i nastawić na odwirowanie, nie mamy pewności, że by się odkręcił. Michał Probierz wolał nie ryzykować i zdjąć go w przerwie.
Z czasem do głosu doszły Pasy, a na ich czele dwaj inni rodacy Haraslina. W defensywie – praktycznie bezbłędny Siplak. W ofensywie – doprawdy rewelacyjny Mihalik, który tak przekonującego spotkania w naszej lidze nie rozegrał od… W zasadzie, to nie rozegrał nigdy. Wydało się, że szturm Lechii z początku był próbą przykrycia problemów w defensywie, która kompletnie nie radziła sobie z rozbujanym Słowakiem, mającym do pomocy aktywnego Zenjova, wszędobylskiego Piątka i jak zwykle królującego w powietrzu, ale i robiącego swoje na ziemi Covilo. Można wręcz powiedzieć, że odebraniem Lechii inicjatywy Cracovia w pełni zasłużyła na wbicie rywalom trzech bramek. I to właśnie zrobiła.
Swoją drogą trochę jesteśmy w stanie zrozumieć frustrację Piątka, który w pomeczowym wywiadzie palnął, że VAR zabija futbol (choć sam stwierdził, że musi zobaczyć powtórkę drugiego z nieuznanych goli, żeby móc ocenić, czy faktycznie był spalony). Gdyby wciąż panowały zasady z poprzedniego sezonu, dziś byłby jednym z liderów klasyfikacji strzelców. A tak? Nadal jest w niej na równi z nami, psem Łajką, kitowcami i Kapitanem Planetą.
[event_results 339081]
fot. FotoPyK