„Zremisować z drużyną maltańską, to jak zremisować z ludźmi, którzy akurat wysiądą z najbliższego pociągu relacji Warszawa – Katowice albo z wycieczką szkolną zwiedzającą Muzeum Wojska Polskiego”. Tak pisaliśmy dokładnie siedem lat temu, gdy okazało się, że na mapie europejskich wtop naszych zespołów można zakreślić kolejne miasto – maltańską Vallettę.
Valletta FC to wtedy nawet nie był mistrz Malty. Lista sukcesów międzynarodowych klubu, z którym mierzył się Ruch, delikatnie mówiąc też na kolana nie rzucała. Nadal nie rzuca, bo na jedenaście podejść do europejskich pucharów, przy jedenastu Valletta kończyła jeszcze zanim do gry weszły zespoły nieco poważniejsze niż Szachtior Koniec Świata.
A jednak Niebiescy postanowili, że w tym dwumeczu zrobią wszystko, byśmy musieli zadawać im pytanie o to, czy z piłki nożnej nie powinni zrobić swojego hobby, bo jako zawód wychodzi im raczej słabo. By trzeba było im sugerować przyuczenie się do jakiegoś zawodu, w którym odnaleźliby swoje powołanie. By aż chciało się wypisać wszystkich tych artystów, którzy na Malcie nie chcieli robić swoim gospodarzom przykrości i w swojej życzliwości posunęli się naprawdę daleko.
W sumie… czemu mamy sobie tego odmawiać, skoro ci zlali swój obowiązek – pogonienia takiego rywala co najmniej trójką, a w ramach piłkarskiej przyzwoitości lekko piątką – my nie mamy powodów, by tejże listy wstydu nie zamieścić.
Chorzowianie kompromitacji ostatecznej i eliminacji po dwumeczu z zespołem amatorów tylko dzięki temu, że na wyjeździe zremisowali bramkowo, a u siebie – bezbramkowo. Przy okazji mając kompletnie wywalone w rankingi, gdzie na Maltańczykach można było spokojnie maksymalnie zapunktować.
W kolejnej rundzie Austria Wiedeń nie miała juz tyle litości, co Maltańczycy i dwukrotnie spuściła chorzowianom manto – 3:0 i 3:1. Co tu dużo mówić? No po prostu szok i niedowierzanie.