Reklama

Wiem, że karma wróci i kiedyś przyjdzie mój dzień

redakcja

Autor:redakcja

03 lipca 2017, 00:00 • 29 min czytania 60 komentarzy

O tym jak ciężko być w Warszawie polonistą, najlepiej świadczył wbity w jego szyję nóż i pięćdziesiąt szwów na głowie. Z gniazda Kamiennej wyciągnęła go dziewczyna, bojąc się, że zginie.

Wiem, że karma wróci i kiedyś przyjdzie mój dzień

Przez co w latach dziewięćdziesiątych powstała kosa między Legią i Polonią? Czy “Czarne Koszule” miały fetę po mistrzostwie? Jak wielkim “januszem” był Józef Wojciechowski?

Jego przygodę z piłką przerwała stara radziecka szkoła “kto przeżyje, będzie grał”. Trenerskie szlify zbierał na kartofliskach, gdzie mecz był uzależniony od żniw kierownika, a także podczas obudowy KSP, która nie płaciła. Rozesłał swoje CV po całym świecie i dostał propozycję z Nowej Zelandii, ale wybrał Londyn, gdzie walczył o przetrwanie w tureckiej kantynie i zastawał w mieszkaniu rodaków z maczetą w ręku.

Dziś współtworzy dwie świetne inicjatywy: z polskich chłopaków wkładających serducho w grę stworzył Victorię Londyn, Real Madryt niższych lig angielskich, zawiaduje też projektem “Ty też masz szansę”, platformą promującą zdolnych chłopaków z niższych lig.

Poznajcie Emila Kota. Zapraszamy.

Reklama

***

Jak to jest być polonistą w Warszawie?

Niełatwo i nie ma co robić z siebie kozaka. Nawet teraz jak wracam do Warszawy, zawsze idąc na spotkanie sportowe lub biznesowe mam z tyłu głowy myśl: “czy przypadkiem nie spotkam kogoś, kogo lepiej byłoby nie spotkać?”. Już po zakończeniu mojej przygody z trybunami miał miejsce atak z gazem w ręku, choć spacerowałem ze swoją będącą wówczas w ciąży dziewczyną. Niestety, też musiała to wdychać. Człowiek poszedł na siłownie, na zajęcia, wpadł na kogoś na ulicy i trzeba było albo się ewakuować albo stawiać czoła wyzwaniu, a wtedy wiadomo. Łatwo nie jest, nie było i nie będzie, sytuacji przeróżnych było całe mnóstwo i dotyczy to każdego polonisty, który jest lub był aktywnie zaangażowany w życie kibicowskie.

Kubie Polkowskiemu opowiadałeś o apogeum – sytuacji z Dnia Niepodległości 2010.

Absurdalne z perspektywy czasu, ale wydarzyło się. Czterdzieści osiem szwów, głowa głównie. Pięć centymetrów noża w odcinku szyjnym. Drugi cios, w tył głowy, odbił się od czaszki. Trzeci uszkodził nadgarstek, czwarty poszedł w udo na sześć centymetrów długości. Mój kolega miał podobnie – około sześćdziesięciu szwów, głównie na plecach, po ciosach nożem. Żyję, na szczęście nie stało mi się nic poważniejszego, może troszkę tylko mam problem z ruchomością nadgarstka, który nigdy nie wrócił do pełnej sprawności, bowiem parę rzeczy zostało wówczas przecięte. Wyszedłem ze szpitala i od razu poszedłem na mecz z Wisłą Kraków poprowadzić doping, by pokazać, że mam gdzieś to, co ze mną zrobili. Później odbierałem głuche telefony, że zginę, że to dopiero początek i następnym razem nikt mnie nie odratuje. Pojechałem jeszcze na Koronę, pojawiłem się w Bełchatowie, ale powoli odpuszczałem. Dziewczyna miała na to duży wpływ. Chciała mnie z tego bagienka wyciągnąć. Mówiła, że w końcu zginę jak będę kusił los, a przecież spodziewam się córki. Brat też powtarzał: Emil, przyjdzie taki moment, że pójdziesz i nie wrócisz. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że do tego to zmierzało. Na studiach też przed i po zajęciami sytuacje podbramkowe, szczególnie, że chodziłem ze świeżymi szwami na głowie, więc nawet gdybym chciał, to bym się nie odkręcił, że ja to nie ja. Zajęcia mieliśmy m.in na hali bokserskiej starego CWKS, więc też człowiek dostawał skrętu szyi czy przypadkiem ktoś go nie minie lub czy coś w niego nie poleci.

Nie dziwi cię czasami jak Polonia została w Warszawie zmarginalizowana? Przecież to kawał historii stolicy, mistrz Warszawy czasów okupacji, pierwszy mistrz kraju.

Reklama

Zgadza się, ale my też jesteśmy sobie winni. Konfliktów na trybunach czy w zarządzie klubu było dużo.

Pomóż mi zweryfikować pewien mit: czytałem, że Legia i Polonia przez cały PRL nie były skonfliktowane. Dopiero po awansie do Ekstraklasy poloniści ustawili się na kontrze do Legii.

Rzeczywiście, nie było konfliktu aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, mimo, że też już powstawały kibicowskie bojówki, poloniści i legioniści chodzili razem do szkół, nawet do tych samych klas. Słyszałem o tym z opowiadań i nie chcę teraz strzelić gafy, ale zdarzyła się sytuacja z Lechem Poznań. Polonia miała z Kolejorzem mocną zgodę i bodajże wystawiła Lechowi kibiców Legii gdzieś na trasie. Legioniści mocno dostali i tak zaczął się konflikt w Warszawie. Moment kulminacyjny przyszedł w 2004, 2005, gdzie działo się najwięcej mało przyjemnych rzeczy. Jakieś wybijanie zębów młotkiem, porywanie osób za zdradzenie kilku informacji, wywożenie do lasu… Rzeczy jak z alfabetu mafii, a nie świata kibicowskiego. Ja stałem z boku jako czternastolatek, nie należałem jeszcze do ultras, ale przyglądałem się i pomagałem przy oprawach.

Historie o wybijaniu zębów młotkiem nie odstraszały?

Człowiek żył w przekonaniu, że jego to nie będzie dotyczyć. Choć adrenalina na pewno była nawet jak się malowało oprawy, bo tu też mieliśmy wizyty kolegów zza miedzy. Nieraz trzeba było użyć szybkości z piłki nożnej, gdy mając piętnaście lat biegł na ciebie gość po dwudziestce z jakimś narzędziem w ręce. Takich sytuacji było całe mnóstwo, do tego słyszało się różne opowieści i widziało ludzi na trybunach – ten przyszedł z połamaną ręką, ten poobijany. Spajało, że osoba, którą ktoś mocno pokaleczył, ledwo wyszła ze szpitala, s\a już przychodziła na “Kamienną”. Konsolidowaliśmy się, dochodziły kolejne osoby i z czasem ja również coraz mocniej wchodziłem w życie kibicowskie. Każdy dostał po uszach parę razy, ale dalej robił swoje. Takie jeżdżenie na wyjazdy – zawsze jakieś przygody. Wracaliśmy z wyjazdu i każdy myślał w duchu: „jeszcze tylko Legia i można iść spać”. Na trasie zdarzały się zasadzki, rzucenie flary by zatrzymać autokar, wybijanie szyb kijami i kamieniami, a jeśli jechaliśmy pociągiem to tak zwana “kamionka”. Ale to nic nowego, o tym można poczytać na forach kibicowskich, w całej Polsce to norma. Tak samo śledzenie auta, którym się przyjechało na stadion i potem stanie pod domem czy inne atrakcje.

Stali ci pod domem?

Zdarzyło się. Raz oberwał mój sąsiad. Nie wiedzieli wtedy jeszcze jak wyglądam, mieli tylko mój adres. Ja akurat wracałem do domu inna trasą, a na nich natknął się on, będący mniej więcej mojego wzrostu. Po paru chwilach dopiero zauważyli, że to nie ten, na kogo czekali.

Bałeś się o rodzinę?

Nie chciałem, żeby rodzice mieli problemy przeze mnie. Ale mimo wszystko jeszcze w 2016 roku na murach rodzinnego domu, gdzie od dawna nie mieszkam, znalazły się napisy: śmierć polonistom, jebać was kurwy. Cała kamienica wymalowana, garaże też, trzeba było wszystko malować, sprejować. Nie wspominając, że widząc takie napisy wychodząc rano w domu można się poczuć średnio.

Polonistą zostałeś dzięki tacie.

Jasne, wszyscy doskonale w okolicy wiedzą, że u nas cała rodzina jest za Polonią. Ojciec sam nas na Konwiktorską zaprowadził. My na początku mieliśmy iść na Legię, ale to był 98’ czy 99’ rok, pojawiły się obostrzenia w postaci kart kibica, odbiliśmy się od bram. Następnego dnia poszliśmy na Polonię, której ojciec kibicował już w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Choć jemu to w sumie nie robiło różnicy, chodził na wszystko: na Ursus, Gwardię, Polonię, Legię. Chciał po prostu obejrzeć dobry mecz. Sam kiedyś grał w Legionovii na prawej obronie.

Cała Warszawa kibicowała wszystkim w Warszawie?

To wiele osób potwierdza, także mój dziadek, który był bramkarzem w kilku warszawskich klubach. Klimat podobny do tego, który panuje w Anglii – idziesz na niższą ligę, na Barnet, bo masz chwilę czasu. Innym razem wybierasz się na Chelsea, ale nie masz problemu z pójściem na West Ham, jeśli tam jest akurat fajny mecz. Tak to wyglądało. Ja się łapałem za głowę jak opowiadał – Jezu, byłeś bliżej Polonii i normalnie chodziłeś sobie oglądać Legię? Mówił, że nawet jak się ktoś nie lubił, to na stadionie nic się nie działo. Wypiło się piwo, obejrzało mecz i szło do domu.

W tobie polonistę utrwaliło mistrzostwo z 2000 roku?

Przypieczętowało, bo pierwsze piłkarskie kroki stawiałem u trenera Szymańskiego w Polonii 90′, podawałem wtedy piłki, wyprowadzałem piłkarzy, wpuszczali nas też na trybyny. Na pewno to mistrzostwo wywalczone przy Łazienkowskiej szczególnie zapadło w pamięć. Też nie zabrakło emocji zarówno tych boiskowych, jak i pozaboiskowych. Miałem dziesięć lat, a dostałem kamieniem w głowę. Mój o trzy lata starszy brat dostał od policjanta konnego gumową pałką. Tak samo przed wejściem na stadion – jakieś podchody, kamienie, race.

Zawsze byłem ciekaw: Polonia miała fetę po mistrzostwie?

Krótką, małą i szybką. Zaczęła się pod klubem, tak jak zawsze. Później kilkadziesiąt osób poszło pod kolumnę Zygmunta. Gdzieś jest to foto, bodajże w Przeglądzie Sportowym: trzydziestu polonistów świętujących pod kolumną. Podejrzewam, że wieczór mógł się dla nich zakończyć średnio, ale świętowali i chwała im za to, tak trzeba.

Ty bardzo dobrze się zapowiadałeś jako piłkarz do momentu kontuzji.

Pod koniec wieku juniora była możliwość przejścia do Polonii 89′, Paweł Salański z ekipy trenera Libicha podszedł do mnie po jednym z meczów i powiedział, że trener chętnie by mnie zobaczył na treningu. Szykował wtedy zespół na mistrzostwa Polski. Prezes Marcovii nie chciał jednak słyszeć o moim odejściu, miałem grać w seniorach. I tak to się skończyło, tuż po szesnastych urodzinach byłem powoływany do jedynki i grałem na piątym poziomie rozgrywkowym. Byłem libero w komicznym ustawieniu z forstoperami i innymi tego typu archaizmami. Pamiętam mecz z Dolcanem Ząbki II, gdy do rezerw u nich zeszło kilku chłopaków pierwszej drużyny, a na trybunach siedział trener Sasal. Zagraliśmy tak, że oni dostali kary finansowe, a od nas trzech trafiło do notesu Sasala, z tego co wiem było tam również moje nazwisko. Niestety wkrótce zerwałem więzadła raz, drugi i się skończyło. Mój organizm nie był przyzwyczajony no  to, co robiłem, za co nie winię trenerów, bo dostęp do wiedzy był jaki był. Wszedłem do seniorów z marszu, bez żadnego przygotowania siłowego i od razu musiałem przyjąć jednostki treningowe seniorów. Nie było tak, że jestem młodszy, więc mam się zaadaptować, tylko od razu rzucano mnie w młyn. Nie padłeś, to byłeś dobry. Kto przeżyje, będzie grał – stara radziecka szkoła. Po dwóch operacjach trafiłem pod skrzydła trenera Jana Karasia, który zasłynął huknięciem w poprzeczkę reprezentacji Brazylii – sam mówił, że ta poprzeczka do dziś się trzęsie. Trener Karaś wszedł do szatni, byłem może po dwóch tygodniach rehabilitacji. Popatrzył na nas i pokazał piłkę:

– Wiecie co to jest?

– Trenerze, każdy wie. To piłka.

– Przyjrzyjcie się jej dobrze, bo zobaczycie ją dopiero za dwa miesiące.

I piłka wyleciała z szatni, a my założyliśmy buty do biegania i poszliśmy w teren. Bieganie, bieganie i jeszcze raz bieganie. Graliśmy w koszykówkę, w siatkówkę, ale w piłkę nigdy, bo trener twierdził, że gdy wrócimy na boisko, musimy czuć głód futbolu. Pytanie jakie będziemy mieli wtedy czucie piłki? Robiliśmy zakroki, wykroki, przekroki, wszystko szło w nogi, wzmacniało dwójki, czwórki, a człowiek miał problem, żeby usiąść na toalecie. Mi wszystko puchło, zbierał się płyn, w końcu całkowicie odpuściłem i skupiłem się na tym, by zostać trenerem. Miałem siedemnaście lat, gdy trener Jarosław Wojciechowski powiedział, że widzi u mnie predyspozycje.

Sam od razu to poczułeś?

Tak, złapałem bakcyla. Jakąś rolę odgrywało też to, że wcześniej zarywałem na kompie noce przy Championship Managerze, w FM-a ciąłem do edycji 2008. Byłem swego czasu uzależniony. Wkrótce dostałem samodzielnie rocznik 95′ w Markach. Jeździliśmy na mecz, a sędzia pytał: gdzie wasz trener? Różnica tylko pięciu lat miedzy mną a zawodnikami robiła swoje. Szło nam nieźle, zajęliśmy siódme miejsce na Mazowszu, choć była to liga z Legią, Polonią, wszystkimi najlepszymi.

Co było przełomem w twojej trenerskiej przygodzie?

KS Pniewo. Okręgówka. Potężny bagaż doświadczeń i pierwsza praca z seniorską drużyną. Grali jeszcze w A Klasie, gdy zadzwonił kolega Paweł Zacharski. “Emil, brakuje nam kilku punktów żeby awansować pierwszy raz w historii do okręgówki. Pomógłbyś jako zawodnik?“. Nie grałem od kilku lat, miałem wątpliwości, ale A klasa… Zagrałem z doskoku, bez treningów, w ostatnich sześciu meczach strzeliłem chyba siedem goli, zrobiłem pięć asyst. Weszliśmy i awans świętowaliśmy w typowo kartofliskowy sposób. Powrót busem, wszyscy pijani, śpiewy pod urzędem miasta w Pułtusku – komedia uwieczniona na Youtube.

Trener, który wprowadził Pniewo do okręgówki po awansie z przyczyn zawodowych musiał zrezygnować. Paweł zadzwonił, czy ja bym ich nie poprowadził. “Nie Paweł, nie chce mi się tam jeździć, za daleko, poza tym nie mam licencji”. Ktoś inny ich wziął, ale po rundzie jesiennej mieli dwa punkty. Trener odszedł, piłkarze uciekli. Paweł znów wyciągnął telefon: “Emil, musisz, tym razem już musisz”. Zgodziłem się, wziąłem z Warszawy czterech czy pięciu chłopaków z jakichś lig szóstek i ograliśmy lidera na wyjeździe, złapaliśmy kilka remisów z czołówką, ogrywaliśmy dół tabeli. Brakło nam trzech punktów do utrzymania.

To co ty tam zrobiłeś, poza transferami z lig szóstek?

Autobus i kontra, a miałem z przodu Rafała Linke, który biega sto metrów w mniej więcej dziesięć sekund. Wystarczyło kopnąć w boczny sektor, a „Lina” zawsze był pierwszy.

Klimat niższych lig to dobra szkoła.

Ostatni mecz w okręgówce. Wiedzieliśmy, że spadamy. Przyjechali do nas Błękitni Raciąż. Pniewo to siedemset mieszkańców, kościół, szkoła, boisko i nic więcej. Raciąż przyjechał klubowym autobusem, wszyscy wysiedli w klubowych dresach, a my pół dresu nie mieliśmy. Budynek klubowy zamknięty, sędziowie pytają: panowie, może otworzycie? Nie mamy klucza, kierownik ma żniwa. To zadzwońcie! Jak on traktorem jeździ i nie słyszy! Dobijaliśmy się, aż udało się złapać słynnego kierownika Trojana, a on swoim typowym swojskim:

– Kuurwa, ja żem zapomniał. Już jadę.

Myśleliśmy, że się przebierze, bo przyjechała cała delegacja działaczy, również związkowych – Raciąż robił awans. Ale Trojan przyjechał w kaloszach na Wigrach 3 w ciuchach roboczych prosto z pola. Mam ogromny szacunek do tego człowieka bo bez niego nie byłoby w ogóle tego klubu w tamtym czasie, ale sytuacja była komiczna.

Innym razem siedzę w domu, gram w Championship Managera. Dzwoni Paweł:

– Emil, gramy z Mazowszem Jednorożec za dwie godziny, nie mamy człowieka.

–  Jak ja do Jednorożca dojadę? Nie mam prawka ani auta.

– Moi rodzice są w hali targowej niedaleko ciebie, idź do nich, oni cię zawiozą do Pniewa, a stamtąd cię zabierze Trojan.

– Paweł, ja tego nie widzę. A jak nie znajdę twoich rodziców?

– Znajdziesz, samochód stoi tu i tu.

Zgodziłem się. Faktycznie, znalazłem ich. W Pniewie przejął mnie Trojan swoją Vectrą. Lekko ruszył 200km/h po wiejskich drogach. Gdzieś pobłądził, no to wjechał komuś na podwórze, wchodzi do domu o dziesiątej rano w weekend nie pukając, za drzwiami gość w szlafroku.

– Dobrze jedziemy na Jednorożec?

Pan go poczęstował ciastem. Chciał dać kawę, ale Trojan się spieszył. Na mecz dotarłem w 34′ minucie, przegrywaliśmy 0:1. Gdy się przebierałem, od razu trybuny zaczęły nadawać, że pewnie kombinacje i zagra lewus, witały mnie jakieś okrzyki. W drugiej połowie rożny, ja głową na 1:1. Remis. I tak show skradł pijany zawodnik z Jednorożca. Kierownik chciał wzywać policję, ten uciekł do lasu. Sędzia chciał go gonić, ale nie dogonił.

Albo pamiętam propozycję korupcji. Mieliśmy klepnięty awans do okręgówki, przyjechał klub walczący o utrzymanie. “Panowie, jak my spadniemy do B klasy to koniec, wszystko zamkną na cztery spusty, nic nie będzie. Mam tyle i tyle pieniędzy, dogadajmy się”. Dobra, zobaczmy najpierw co potrafią wasze chłopaki, może nie będzie tak źle? Dostali 4:0 do przerwy, nie było o czym gadać, mimo, że chłop latał po domach zbierać pieniądze na utrzymanie.

W czasach Pniewa z boku przyglądałeś się rządom Wojciechowskiego w KSP.

Pieniądze miał kolosalne, ale tyle kręciło się wokół niego hien, którzy z niego zdzierali, że to trudno sobie wyobrazić. Kto podpisuje z Boninem kontrakt na milion złotych rocznie? Absurd. Może gdyby Wojciechowski miał obok siebie doradcę pokroju Bońka,  czyli kogoś, komu nie zależało na pieniądzach, to klub byłby w innym miejscu. Fundusze Polonia miała wtedy nieograniczone, ale on był Januszem oderwanym od piłkarskiej rzeczywistości. Mierzył wszystko korporacyjnymi standardami – zatrudnię trenera z topu, będę miał świetny wynik. Ale w piłce tak się nie da. Wszyscy wokół widzieli, że wkrótce się wkurzy i zwinie manatki, więc doili go ze wszystkich stron ile się dało, póki jeszcze był.

Z kibicami trzymał kontakt?

Pytał się o oprawy, o hymn klubowy, chciał ingerować w życie na trybunach. Interesował się bardzo. Pytał dlaczego kibiców Legii jest więcej i co zrobić, żeby to polonistów było więcej.

Mocno uderzyło cię bankructwo Polonii?

Pojawił się żal, że coś się kończy. Pozostała natomiast satysfakcja, że ostatni mecz w Ekstraklasie był tak pamiętny. Atmosfera kosmiczna, sam zdecydowałem się powrócić na gniazdo. Frekwencja 6-7 tysięcy, czyli na Polonię naprawdę sporo. W ludziach pełno pasji i determinacji, by pokazać wszystkim, że moglibyśmy spaść do ostatniej ligi świata, a i tak się podniesiemy.

Wkrótce sam dostałeś propozycję odbudowywania klubu.

W końcówce ostatniego sezonu w Ekstraklasie byłem skautem akademii. Latem w filmowy sposób padła propozycja od Piotr Dziewickiego. Regularnie przychodziłem na Polonię, a na kawę szedłem do Czarnej Koszuli. Pewnego razu był tam też Piotr, a Paweł Puchalski z Czarnej Koszuli zaczął temat: Piotrek, musisz tego gościa poznać, był kibicem, jest trenerem. Dla mnie to zaszczyt, że mogłem Piotrka poznać, bo pamiętałem jeszcze jak brałem od niego autograf po mistrzostwie, a tu niesamowita rzecz – usiadł ze mną i zapytał jak widziałbym odbudowę klubu.

I co powiedziałeś?

To, co później robiliśmy: postawić na młodych, ambitnych chłopaków z Mazowsza, przed którymi jeszcze cała kariera, a nie upychać weteranów z nazwiskami, ktorzy odcinaja kupony. Rozmawialiśmy jeszcze z Piotrem kilka razy, obejrzeliśmy razem ze trzy mecze, a on pytał mnie o detale konkretnych zdarzeń. Któregoś dnia powiedział, żebym przyszedł do klubu. Stawiam się, a on “chodź, coś ci pokażę”. Poszliśmy na murawę.

– Fajny widok, nie?

– Super. Zawsze widziałem to z perspektywy trybun.

– No to przyzwyczaj się do widoku z ławki, bo chciałbym, żebyś mi pomógł w odbudowie tego klubu.

Jak smakował codzienny polonijny chleb?

Rewelacyjnie. To jest po prostu niemożliwe, jaki tam był team spirit. Do dziś trzymamy kontakt, jak jest okazja pogadać o starych czasach to się spotykamy.

Ze stadionów Ekstraklasy przesiedliście się na czwartą ligę.

Najgoręcej było w Łomiankach, gdzie jechaliśmy przygotowani na wojnę z kibicami. Legionistów było chyba półtora tysiąca. Jak wychodziliśmy na rozgrzewkę, rzucali w nas jajkami, owocami, kamieniami. Widziałem w chłopakach przerażenie, więc jako asystent wymogłem na nich, żeby podczas rozgrzewki jak najwięcej czasu spędzili pod sektorem Legii. Jakby schowali się w kącie, to podczas meczu baliby się piłkę przyjąć, a tak mogli się oswoić. Strzeliliśmy szybkie dwie bramki, ale sędzia przerwał mecz w 40′ minucie i kazał nam iść do szatni, bo atmosfera stała się zbyt napięta. Legioniści przeskoczyli płot i szli całą ławą po murawie, prawie jak wyjęci z kadru Braveheart. Naszych po drugiej strunie pięciuset, totalny Meksyk.

Jak to się skończyło?

Łagodnie. Kibice Legii jeszcze się kręcili wokół autokaru, mocno mnie pozdrawiali osobiście, ale nikomu nic się nie stało. Najbardziej ucierpiał psychicznie Amerykanin, który chciał u nas grać. Był w Polsce miesiąc czasu, a to był pierwszy jego mecz. Po Łomiankach powiedział, że wraca do USA jak to ma tak wyglądać.

Piękną chwilą był mecz z Żurominem, czyli pięć tysięcy ludzi na czwartej lidze, pełna Kamienna, oprawa, śpiewy, 5:0 na boisku. Czułem się, jakbym był trenerem w Ekstraklasie. Choć graliśmy z Błękitnymi Gąbin czy na innych dziwnych obiektach, mecze u siebie wszystko rekompensowały. W ostatniej kolejce Bug się potknął i nasze zwycięstwo w Przasnyszu oznaczało awans. Po powrocie do domu powitało nas trzystu kibiców, którzy spontanicznie się zdzwonili. Race, śpiewy, niezliczone ilości alkoholu, jakieś tańce w fontannie do białego rana.

Legioniści nie przeszkadzali w fecie?

Nie. Tylko niektórzy piłkarze, którzy poszli świętować do klubów, otrzymali sugestie: lepiej opuść lokal, bo spotka cię tu coś złego.

Ale wkrótce twój rozdział z Polonią się zakończył.

Nie odpowiadała nam polityka transferowa, jaką chcieli nam narzucić włodarze MKS-u. Ta sytuacja narastała, do tego rosły zaległości w pensjach. Przez pół roku nie dostałem złotówki i gdyby nie kibice, Wielka Polonia i kilka prywatnych osób, jadłbym piach. W tym czasie spodziewaliśmy się z Sabriną dziecka, ciężka sytuacja. Piotr cały rok pracował za darmo, a jeszcze wykładał swoje pieniądze, bo jak nie było na obiad albo komuś brakowało, to zawsze pierwszy wszystkim pomagał. Do tego miał znakomity warsztat, wielką wiedzę, wielki szacunek dla niego. Ostatecznie sam się przyczyniłem do końca współpracy: po meczu w Sieradzu powiedziałem co mi leży na wątrobie, powiedziałem o braku płatności i innych rzeczach, o których kibice nie wiedzieli. Piotr był zły, że to zrobiłem, bo wiedział, że mnie za to wyrzucą. Chcieli to zrobić od dawna, stawałem się więc niewygodną osobą do współpracy bo miałem bliskie więzi z kibicami i bali się, że będę miał zbyt wielki wpływ na klub. Podjąłem pracę u byłego podopiecznego, który bronił w Polonii – typowe korpo, finansjera, od rana do nocy w pracy, żeby mieć za co przeżyć. Jakoś się to kręciło, ale stwierdziliśmy, że jak teraz nie wyjedziemy za granicę, póki córka jest mała, to nigdy tego nie zrobimy.

A czemu chcieliście wyjechać?

Generalnie z Sabriną bardzo lubiliśmy podróżować, jak tylko miałem chwilę wolnego to kupowaliśmy tani bilet i lecieliśmy w dowolny skrawek Europy, żeby poznać świat.

Wysłałeś wtedy ponad trzysta CV, nie oszczędzając bardzo egzotycznych kierunków.

Łącznie około 360 maili: Nowa Zelandia, Australia, Wietnam, Singapur, Malezja, Indie, RPA, Chiny. Najkonkretniejsi byli w Nowej Zelandii. Pewne miejsce do mieszkania, bilety, wizyta w ambasadzie, by sprawdzić mój język. Oferta  na stole z rozpisanym planem za co miałbym odpowiadać, w jakich godzinach pracować. Ale odległość masakryczna. Pomyśleliśmy na chłodno i wyszło nam, że ominąłbym pierwsze urodziny córki, co nie wchodziło w grę. W Wietnamie moją ofertę odebrał Paweł Górski, który akurat był menadżerem akademii. Mały świat, wysyłasz maila na drugi koniec świata, a odbiera go Polak, w dodatku urodzony… tego samego roku i tego samego dnia co ja. Trzecią opcją było Watford, gdzie odpisali, że mam fajne CV, ciekawe doświadczenia i jak  będę w Anglii mam zajrzeć. Dla mnie to było jednoznaczne – spakuj się w plecak i leć. Pokazali mi akademię, co robią, jak pracują. Przyjęli mnie świetnie, mimo, że mój angielski nie należał do wzorowych. Od sierpnia miało się zwolnić miejsce, ale okazało się, że miejsca nie ma i zostałem z niczym.

Mimo to zostałeś w Londynie.

Zgadza się. Zacząłem pracę w tureckiej kantynie na budowie.

Jak pracowało się z Turkami?

Ciężko, to porywczy naród, a ja jestem taki sam. Wiedziałem jednak, że nie mogę nic zrobić, bo to jedyne źródło dochodu jakie posiadam. Praca na czarno. Plusy takie, że jeździłem tam rowerem, więc mogłem oszczędzić na dojeździe, a jeść mogłem w pracy. Za mieszkanie nie płaciłem prawie nic, bo przyjął mnie Bartek Fogler, dawniej gracz Polonii, więc prawie wszystko co zarobiłem mogłem wysłać dziewczynie i małej do Warszawy.

Cały czas rozsyłałeś trenerskie CV.

Pracowałem w Magic Football Academy, polskiej szkółce. Od angielskich akademii odbijałem się przez słaby wówczas język. Przez chwilę pracowałem w Arsenal Soccer Schools, czyli franczyzie Arsenalu, odpowiedniku Legia Soccer Schools. Wkrótce zostałem skautem West Hamu. Aplikowało dwieście osób, czterdzieści zaprosili na rozmowy, z czego trzech, w tym mnie, wybrali do współpracy i robię to do dziś. Szukam zawodników między 7 a 12 rokiem życia w zachodnim Londynie, a także Polaków od szesnastego roku życia na terenie Polski. To wolontariat, ale poznaje się milion ciekawych osób. Męczę przełożonych kilkoma Polakami, których mam na oku i myślę, że niebawem uda się dopiąć ich przenosiny.

Powiedz, jak wtedy wyglądał twój dzień?

Wstawałem o 5:30, jechałem do kantyny, z której jak się udało urwać o 17, to było super. Potem przebijałem się niemal przez cały Londyn do szkółki Dynamo, którą prowadził Ukrainiec, później wracałem metrem na Wembley. Często w domu byłem o 23, zdążyłem się wykąpać, coś przegryźć, a potem otworzyć telefon z aplikacją językową i nadrabiałem zaległości do 1. Potem spanie i od nowa.

A wszystko z dala od najbliższych.

Na początku mieszkałem z Bartkiem Foglerem i Szymonem Szotem, więc było fajnie, rodzinna atmosfera, funkcjonowało się spoko. Ale jak poszedłem na swoje trafiałem do różnych ludzi, często jakichś mocno patologicznych środowisk, również polskich. Bywało średnio. Człowiek wraca o 12 w nocy zmęczony, chce się pouczyć, a na dole impreza albo ktoś się z kimś bije i wyzywa. Raz wracam do domu, 23, wchodzę, a w kuchni gość stoi z maczetą.

– Tobie co się stało?

– Bo mnie wkurzył.

– Ale kto?

– Bo mnie wkurzył.

Widzę, że naćpany, coś mu się stało z głową, a wtedy z pokoju wychodzi gość z rozciętą bluzą i wielką sznytą na plecach.

– Mordeczko, wyjaśnijmy to.

Gdybym pierwszy raz w życiu coś takiego widział, to pewnie odwróciłbym się na pięcie i wybiegł. Ale człowiek widział różne dziwne rzeczy w swoim życiu i takie coś go nie rusza. Może to i źle, kto wie, jednak gdy ktoś komuś da w twarz po meczu, myślę – no i co z tego? Nic się nie stało. Dali sobie po razie jak to starsi faceci i tyle, z czego robić historię? Wtedy zamknąłem drzwi na klucz, założyłem stopery do uszu i poszedłem spać. Miks w mieszkaniach bywał totalny, kibice Stali Sanok, ŁKS-u, Ruchu, gdzie ja też chodziłem w koszulce Polonii. Powiedziałem jednak wprost: nie piję, nie palę, w domu interesuje mnie tylko to, żeby się wyspać. Wchodziłem, oni chlali lub palili, ale mówili: cisza, Emil idzie, będzie chciał iść spać.

I tak miałeś szczęście. Kto inny powiedziałby: zemną się nie napijesz?

Mało razy tak było? Ale mówiłem, że i tak nie piję. W końcu zrozumieli, że namawianie mnie jest bez sensu.

Jak doszło do powstania Victorii Londyn?

W akademii Magic jeden z właścicieli podszedł do mnie kiedyś po zajęciach i powiedział, że jak będę potrzebował pomocy, to żebym dał znać. Którejś zimy mnie przycisnęło, chciałem zrezygnować z kantyny, bo nerwowe sytuacje z Turkami były coraz częstsze. Prawie doszło do bójki w pracy, przelewało mi się już jeśli chodzi o traktowanie i powiedziałem jednemu z Turków, że jeszcze raz tak do mnie powie, to go zabiję. Odezwałem się do tego człowieka i tak poznałem się z Tomkiem Słowiakiem, przez co zaczęło się przygoda ze wszystkim, co dziś robię. Tomek dał mi pracę w polskiej kantynie przy budowie, gdzie panowało normalne podejście, warunki i płace. Później uznał, że mam angielski na tyle dobry, że powinienem spróbować u niego w biurze w wydziale zamówień. To robię do dziś, zamieniłem nóż i widelec na myszkę i komputer. Czasem zdarza się, że ląduję na ścianie i tynkuję budynki, ale to sporadycznie.

Victoria wyszła podczas rozmowy z  Tomkiem. Przed wyjazdem do Anglii miałem pomysł, żeby założyć klub w B klasie i poprowadzić go po swojemu – normalne zarządzanie, fajny marketing, stawianie na młodzież. Coś, co robi teraz Janek Stolarski w Rozwoju Warszawa. Tomek powiedział: fajnie, ale zróbmy to w Anglii. Połączyłem się z Robertem Błaszczakiem, który jest świetnym człowiekiem, a w Anglii siedzi w prawach do transmisji i ma milion kontaktów. Zgodził się i aktualnie jest tak jakby dyrektorem sportowym i zarządzającym, Tomek jest prezesem, a ja menadżerem typowo od spraw sportowych. Ruszyliśmy naborem takim, jak dawniej z Piotrkiem Dziewickim w Polonii. Tylko dwóch zawodników miałem z góry – Piotrka Murawskiego, który ma za sobą epizod u Probierza w Białymstoku i walczył z Grosickim  o miejsce w składzie, a także Bartka Foglera, który zagrał w Ekstraklasie i kadrze U21. Pierwszy casting to około 40 osób, ogółem przez klub w pierwszym sezonie przewinęło się 60-65 zawodników. Trzon drużyny wyłonił się w naturalny sposób, bo jak masz na trzynastą ligę angielską zawodników, którzy otarli się o Ekstraklasę, pierwszą czy drugą ligę, to różnica jest widoczna. Z naboru przyszedł do nas Dawid Krzemień, który w wieku 19 lat grał w I lidze w Polonii Bytom. Dawid nie dostał w karierze takiej szansy, na jaką zasługiwał, klub nie chciał go puścić, zawsze żądał astronomicznej kwoty. Dzisiaj Dawid jest ratownikiem i instruktorem na basenie. Z zawodników, których może znać kibic, jest jeszcze Kamil Wróbel, swego czasu w Unii Tarnów. Jego brat aktualnie gra w Termalicy w Ekstraklasie.

Czytałem, że podczas rejestracji odbył się niezły cyrk z kartami zawodników.

Totalne zamieszanie w Middlesex FA. 6:30 dostaję od nich SMS, że mam się zgłosić pod dany adres po odbiór kart uprawniających do gry. Mecz o 15, zerwałem się z łóżka i tłukłem dwie i pół godziny autobusem w jedną stronę. Na miejscu okazało się, że to prywatny dom sekretarki, a obok naszych kart są też karty trzech-czterech innych zespołów. Sytuacja absurdalna, która gdyby zdarzyła się – powiedzmy – w MZPN, dym byłby na cały kraj. Dla nich to natomiast nic nadzwyczajnego. Mecz rozegraliśmy, choć to był chaos – dla czterech był to ostatni raz w koszulce Victorii. Ludzie nie grali na swoich pozycjach. Nie było Bartka Foglera, Dawida Krzemienia, Piotrka Murawskiego, czyli kluczowych graczy. A mimo to do siedemdziesiątej minuty prowadziliśmy 2:1 z jedną z najsilniejszych drużyn w lidze. Przegraliśmy dopiero w końcówce.

Mimo porażki, pokazywało to waszą siłę.

To ostatnia sobotnia liga w Londynie, trzynasty poziom, wiedziałem, że przerastamy ją jeśli chodzi o potencjał ludzki. I tak byłem zaskoczony jakością. Człowiek nie spodziewał się, że cokolwiek będzie się tu działo, a dwóch trzech od nich z powodzeniem mogłoby grać – powiedzmy – w trzeciej lidze polskiej. Przegraliśmy jeszcze tylko jeden mecz, gdy połowa drużyny wyjechała na święta Bożego Narodzenia, a związek nie przychylił się do wniosku o przełożenie meczu. Niektórzy nazywają nas Realem Madryt tego poziomu rozgrywkowego, bo stać nas na bardzo dużo, organizacyjnie jesteśmy w innym punkcie. Dużo osób angażuje się w życie klubu, dzięki działaniom Tomka mamy też czterech sponsorów. Dla innych klubów sponsor na tym poziomie to abstrakcja.

Sponsorzy idą tam, gdzie są kibice. W Londynie mieszkają setki tysięcy Polaków, odczuwacie to na swoich meczach?

Jeszcze nie, chociaż przedsmakiem tego co może się stać w przyszłości, był finał Challenge Cup. Frekwencyjny wszechczasów tego turnieju to pięćdziesiąt pięć osób. Na naszym finale widzów było ponad trzysta. Programy meczowe rozeszły się w piętnaście minut i zabrakło ich w kasach. Prezes Middlesex FA śmiał się, że jak to jest nasz pierwszy sezon, to w wyższych ligach nie znajdzie dla nas obiektu.

Ile znaczy dla ciebie trofeum Challenge Cup i awans, skoro przerastacie rozgrywki?

Nie jestem z tych, którzy lubią sobie odejmować to, co zdobyli. Liga to liga, puchar to puchar, przeciwnik nigdy nie leży na murawie, więc cieszę się z trofeów, choć to ostatnia liga świata. Nie mamy w składzie Cristiano Ronaldo, tylko zwykłych chłopaków z Polski, którzy wkładali serducho w każdej dziewięćdziesiąt minut.

Najlepszych zaraz wyciągną ci mocniejsi?

Kilku odejdzie do wyższych lig, rotacja nie dziwi. Moją rolą jest znaleźć na ich miejsce innych i takich już znalazłem, jestem spokojny o kolejny sezon. Jak mam być szczery nie wyobrażam sobie braku awansu, wiemy na co nas stać, wiemy jaka jest nasza jakość. już rok temu w sparingach ogrywaliśmy drużyny grające o kilka lig wyżej od nas. Chłopaki nawet sami do nas piszą z Polski, bo pomagamy w stawianiu pierwszych kroków w Londynie: od odbierania z lotniska, po załatwienie pracy i zakwaterowania.

Trzeba podkreślić, że polskie obywatelstwo nie jest obowiązkiem w Victorii Londyn.

Tak. W Ostatnim sezonie grał z nami Perry Osei-Tutu, bardzo ciekawy chłopak z rocznika 99’. Prawy obrońca z akademii Reading, który odszedł z niej ze względu na konflikt agenta z klubem, a nie przez brak umiejętności. Trafił do nas w dziwny sposób: stał za płotem i przyglądał się naszemu treningowy. Potem przychodził, kładł plecak i obejrzał tak jeszcze z pięć zajęć, po czym przyszedł i zapytał, czy nie mógłby z nami ćwiczyć, bo mamy super jakościowe treningi, a nawet nie wie kim my jesteśmy. W grze kontrolnej mocno podkręcił staw skokowy, więc zniknął nam z radów na dwa miesiące, ale potem znów się zgłosił, zadebiutował w lidze. Traktował grę na zasadzie utrzymania formy i pozostanie w rytmie treningowym, bo to wciąż zawodnik, który może wypłynąć na szerokie wody. Tego lata ma jechać na testy do akademii Realu Saragossa. Perry nie jest jedynym obcokrajowcem, który u nas zagrał, teraz mamy choćby Andrija, rosyjskiego bramkarza.

Inną twoją inicjatywą jest projekt „Ty też masz szansę” skierowany dla chłopaków z niższych lig polskich.

Zabrzmię nieskromnie, ale uważam, że to idea nieprzeciętna. Tworzę ją razem z Mariuszem Dąbrowskim. Są obozy dla bezrobotnych piłkarzy, są Football Trials, ale nie każdego stać, by wydać 350 złotych za udział. Poza tym tam idą w ilość i nie ma kontroli czy ktokolwiek ma jakość. Płacisz i grasz, a jak się ktoś trafi, to jak ślepej kurze ziarno. My mamy dwudziestu dwóch skautów w całej Polsce, którzy po prostu interesują się lokalnymi rozgrywkami, jeżdżą na mecze, względnie są trenerami i prowadzą drużyny. Mamy trochę dziury jeśli chodzi o zachodniopomorskie i wielkopolskie, ale w innych regionach bardzo mocno penetrujemy rynek i zyskujemy wartościowe informacje.

Zawsze mówiło się, że w niższych ligach jest pełno talentów, ale nie ma systemu, by je odnaleźć.

Mi system wydaje się bardzo prosty. Sam kiedyś myślałem, żeby zgłosić się do PZPN, by oni robili to pod swoją egidą. Schemat: każde województwo raz w roku latem tworzy drużynę złożoną z 22 zawodników do 4 ligi. Trenerzy wskazują, wybiera się taka kadra, którą oglądają wysłannicy wyższych lig. My sami na własną rękę stajemy przed wyzwaniami jak wynajem obiektów, fizjoterapeuta, sztab, prowiant itd. Rok w rok mierzymy się ze sporymi kosztami, które jednak dla związku byłyby kroplą w morzu.

Widać już efekty tej młodej idei?

Z pierwszej edycji wypłynął Bartek Bartkowski, który z Warmiaka Łukta poszedł do Stomilu Olsztyn, fajny przeskok. Tomek Kamiński był pierwszoplanową postacią pierwszej edycji, lewy obrońca profilowo podobny do Tomasz Brzyskiego. Chciało go wiele klubów drugiej ligi, ale MKS Przasnysz zażyczył sobie horrendalną kwotę za Tomka. Na szczęście trafił się hojny prezes Błękitnych Raciąż z trzeciej ligi, więc mógł „stworzyć” Tomka, bo po tym transferze powstał jego profil na 90minut, a to dużo pomaga chłopakom z niższych lig. Ktoś go sprawdzi, profil wyskoczy – chłopaka łatwiej zidentyfikować w jakikolwiek sposób, podczas gdy brak profilu stawia przy jego nazwisku znak zapytania. Tomek miał bardzo dobry sezon w trzeciej lidze, strzelił sześć bramek i zrobił siedem asyst, niestety Raciąż spadł. Ale teraz jest sprawdzany w Radomiaku, gdzie dopiero co zagrał w sparingu z Legią Warszawa. Kolejny ciekawy przypadek to Maciek Nalej, rocznik 99’, grający do tej pory w okręgówce. Lista osób, która chciała go pozyskać była ogromna, bo zarówno trzecioligowe, drugoligowe, jaki CLJ Jagiellonii Białystok, gdzie najpewniej pójdzie na testy. Michał Krzak debiutował w czwartej lidze świętokrzyskiej jako piętnastolatek, teraz ma trafić do Korony Kielce. Arek Drapsa z czwartoligowej Wisły Sandomierz to wielki chłop, 191 cm wzrostu, silny, jako stoper nie chciałbym mieć styczności z takim napastnikiem. Trafi na testy do Legionovii, gdzie ogółem podpasowała im nasza idea i obserwują co robimy od samego początku.

Skauting mają z głowy.

Po to jesteśmy. Prezes jest ze mną w stałym kontakcie, bo zdaje sobie sprawę, że czy to zima, czy to lato, zadzwoni do mnie, a będę miał kilkunastu młodzieżowców, których chętnie mu polecę. Nie jesteśmy ani agentami, ani agencją menadżerską, nie mamy żadnych korzyści z transferów, nie chcemy żadnych pieniędzy w zamian, więc nic dziwnego, że dzwoni. Nie mają żadnych kosztów z tym związanych.

Czyli to nie jest w żaden sposób komercyjne przedsięwzięcie?

W pierwszych dwóch edycjach musieliśmy wziąć od chłopaków po sto złotych, żeby sprostać organizacyjnym kosztom. Tym razem udało się jednak zrobić tak, by nie musieli płacić ani złotówki, kosztów nie mieli żadnych. I tak ma być: sam grałem w piłkę, pamiętam jaką miałem sytuację i gdybym miał za test mecz zapłacić 350 zł, to takiej szansy po prostu bym sobie nie kupił. Ludzie nie wierzą, że ktoś może to robić za darmo, krążą chore historie, że Legionovia płaci mi za zawodników, ale zapewniam – nic takiego nie ma miejsca. Robimy to po to, by pewnego dnia, gdy ktoś od nas zadebiutuje w Ekstraklasie, móc usiąść wygodnie w fotelu, odpalić Canal+ i cieszyć się, że chłopak który biegał po okręgówkowej polance, teraz gra z najlepszymi.

Jesteś piłkarskim romantykiem?

Trochę ludzi tak mówi i trochę na tym cierpię, nie ukrywam – głównie finansowo. Najwięcej na ten temat powiedziałaby ci moja dziewczyna, która przeklina mnie, gdy po raz kolejny robię coś, z czego nie ma żadnych pieniędzy. Ale ja wiem, że karma wraca i kiedyś przyjdzie mój dzień.

Leszek Milewski

Napisz autorowi, że powinno mu się zabrać na dwa miesiące klawiaturę, to na wrzesień będzie miał głód pisania

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
53
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Weszło

Boks

Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Jakub Radomski
6
Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]
Polecane

Czarni Radom znów mogą upaść? W tle polityka, człowiek od olejów do aut i naganne noclegi

Jakub Radomski
10
Czarni Radom znów mogą upaść? W tle polityka, człowiek od olejów do aut i naganne noclegi

Komentarze

60 komentarzy

Loading...