Reklama

Siedem grzechów głównych Lance’a Armstronga

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

02 lipca 2017, 13:39 • 13 min czytania 26 komentarzy

Czy uważasz, że powinieneś wciąż mieć te siedem tytułów?” – zapytał go dziennikarz BBC. – Jeśli wejdziesz na Wikipedię i przeczytasz o Tour de France, przy pierwszej wojnie światowej będzie tam ogromna dziura bez zwycięzców. Kolejna będzie przy drugiej wojnie światowej. I wygląda na to, że była jeszcze trzecia. To był niefortunny czas, straszny czas, ale zawsze musi być jakiś zwycięzca – odpowiedział Armstrong.

Siedem grzechów głównych Lance’a Armstronga

Zbrodniarz kolarstwa znów wraca na Pola Elizejskie. Oczywiście tylko duchem, ale jego akurat już nikt nie da rady stamtąd przepędzić. Tak długo bowiem jak będzie istniała Wielka Pętla, tak długo będzie żyła legenda „Bossa”.

***

– Nie będę o nim rozmawiał. Armstrong działa na mnie tak jak, jak zepsute jedzenie – ucina od razu dwukrotny wicemistrz olimpijski Ryszard Szurkowski, zanim jeszcze zdążymy powiedzieć, o czym dokładnie piszemy.

– Moim zdaniem on wygrywał Tour de France nie tylko dzięki dopingowi, bo doping wcale nie daje tyle, ile ludzie sobie wyobrażają. Dla mnie był wielki – mówi otwarcie Dariusz Baranowski, który przez pewien czas jeździł z nim w jednym teamie.

Reklama

– Kiedy wracał do kolarstwa, cieszyłem się mówiąc, że to wyjątkowy człowiek, który wygrał z chorobą. Na zarzuty dopingowe odpowiadałem, że był przecież kontrolowany bardziej niż Al Capone. Ale kiedy później usłyszałem, jak publicznie przyznaje się do winy, to pomyślałem, że wszyscy daliśmy się oszukać, ja sam też dałem się naciąć. Zaraz potem przyszła jednak myśl, że to może jest ten moment, ten czas, żeby wyczyścić całe środowisko. I to moim zdaniem się udało, skończyły się czasy cyborgów, dziś o wygraną w wielkich wyścigach walczy kilku zawodników – uważa z kolei Czesław Lang, organizator Tour de Pologne.

Te opinie pokazują, jak mętna pozostaje wciąż historia Lance’a Armstronga, obwołanego przecież największym oszustem w historii sportu. Jedni cieszą się, że chwast w końcu został wyrwany, drudzy że agencje antydopingowe na spółkę z mediami ubiły legendę, a jeszcze inni mówią o zwykłym żalu, że kawał historii legendarnego wyścigu – mówiąc kolokwialnie – na ich oczach został spuszczony w kiblu.

I tak już pewnie pozostanie. Tak samo jak anatomia upadku Armstronga pozostanie jedną z najbardziej fascynujących.

***

„Pycha”

To wydaje się aż wręcz niemożliwe. Człowiek, który po wygranej walce z rakiem poprzez własną fundację pomagał chorym ludziom na całym świecie, w sporcie był niemalże tego przeciwieństwem. Na kumpli z napędzanego koksem teamu US Postal nawet nie patrzył z góry, on ich mentalnie terroryzował. Pilnował, żeby żaden z dopingowych trybików nie wyłamał się, tylko pracował najlepiej jak może – czyli na swojego lidera. Mania wielkości, zarozumiałość, przerośnięta wiara we własną wartość i nieomylność – taki był.

Reklama

Armstrong stworzył wokół siebie strukturę zbliżoną do mafijnej. On był bossem, pozostali kolarze z grupy jego lojalnymi żołnierzami, którzy mieli „brać” i wykonywać polecenia. Każdy wiedział, za co odpowiada. Floyd Landis na przykład (niedoszły zwycięzca Tour de France z 2006 r., został przyłapany na koksie cztery dni po triumfie), który później zeznawał przeciwko Teksańczykowi, opowiadał, że jemu przypadało pilnowanie, czy przygotowana do transfuzji krew była przechowywana w odpowiedniej temperaturze.

Pyszny momentami był nawet podczas słynnego wywiadu udzielonego w 2013 r. w programie Opry Winfrey, kiedy to po raz pierwszy publicznie przyznał się do przyjmowania niedozwolonych środków. Chwilami wyglądał na skruszonego, ale zaraz próbował wybielać się tłumacząc, że padł jednak ofiarą upośledzonych czasów kolarstwa. Chociaż od tamtej pory wywiadów udziela niezwykle rzadko, to kiedy już się zdecyduje, wciąż trwa przy swoim. Jak chociażby wtedy, kiedy przyznał, że gdyby miał raz jeszcze przenieść się do połowy lat 90., postąpiłby prawdopodobnie tak samo. Bo dla niego stosowanie EPO czy przetaczanie krwi gdzieś w przyczepie nie było żadnym dopingiem. To było po prostu „wyrównywanie szans”.

Można powiedzieć, że pycha go ostatecznie zgubiła. Kiedy w 2008 r. ogłosił powrót do peletonu po trzech latach spędzonych na emeryturze, wielu jego najbliższych współpracowników – upaćkanych tak jak on w koksie – odradzało mu ten ruch. I nie tylko dlatego, że był starszy i jego szanse na ósmą wygraną we Francji były już ograniczone. Oni po prostu czuli, że ktoś może zacząć znów kopać w przeszłości. Ale on chciał ponownie się ścigać. Zawody triathlonowe, w których w międzyczasie brał udział, nie dawały mu takiej adrenaliny.

„Chciwość”

Szacuje się, że Armstrong na kontraktach reklamowych zarobił w czasie swojej kariery ok. 120 mln dolarów. Amerykańscy analitycy wyliczyli, że gdyby w 2012 r. nie zdyskwalifikowano go i nie odebrano wszystkich siedmiu tytułów w Tour de France i brązowego medalu olimpijskiego z Sydney, z kontraktów reklamowych mógłby zarabiać teraz nawet 20 mln rocznie. Dzięki pięknej historii o pokonanej chorobie i heroicznym powrocie do sportu, w ciągu dekady wyciągnąłby więc być może nawet 200 mln.

Ale tak się nie stało, bo kiedy tylko gruchnęła wieść o jego końcu, główni sponsorzy momentalnie odwrócili się na pięcie. Zrobiły tak chociażby Radioshack (branża elektroniczna), Anheuser-Busch (browar), ale przede wszystkim Nike, które wykładało na niego kasę przez 14 lat. Sportowy gigant jednak nie tylko mu płacił, bo kiedy było trzeba, wyciągał mu nawet pomocną dłoń w krytycznych sytuacjach. Tak było w 2001 r., kiedy Nike wypuściło reklamę będącą odpowiedzą na podejrzenia dopingowe kierowane w stronę ich pupila. Armstrong mówi w niej: „Wszyscy chcą wiedzieć na czym jeżdżę. Na czym jadę? Na moim rowerze. A ty na czym jedziesz?”. Dziś spot wygląda na kiepski żart. I na nieszczęście dla Nike, wciąż hula po internecie.

Wywiad z 2013 r., kiedy przyznał się do stosowania dopingu, niektórzy odczytali nawet jako próbę ratowania reklamowych resztek. Desperacki krok, żeby pozostali sponsorzy zobaczyli, że chce zacząć wszystko od nowa, że może być jednak wiarygodny. Ale kłopotów i tak nie da się uniknąć. Już 6 listopada ma ruszyć proces, który może ostatecznie pogrążyć Armstronga. Pozwał go rząd Stanów Zjednoczonych, ponieważ to właśnie amerykańska poczta była głównym sponsorem grupy US Postal, na której chwałę (?) kolarz jeździł w latach 1998-2005. Dokładnie chodzi o zdefraudowanie państwowych pieniędzy, bo Postal wpompował w grupę 32 mln dolarów. A że w USA prawo ma dosyć ciekawe interpretacje, rząd może domagać się trzykrotności tej sumy, czyli blisko 100 mln dolarów. Armstrong utrzymuje, że takich pieniędzy nie ma. Zabawne jest jednak to, że wspomniana defraudacja wcale nią nie była, bo jak wyliczono, Postal przez te lata zarobił na promocji kolarstwa więcej, niż na nie wyłożył. Bardziej chodzi więc o obecne straty wizerunkowe.

„Nieczystość”

Słuchając opinii osób, które miały okazję poznać „Bossa”, można odnieść wrażenie, jakby pójście na sportową lewiznę wcale nie było wystarczającym powodem do jego potępienia. Jednym z najczęstszych argumentów jest to, że brudni byli niemalże wszyscy.

Przy takim stanowisku wciąż trawa chociażby Dariusz Baranowski, który w latach 1996-1998 jeździł w US Postal. Przez chwilę był więc kolegą Armstronga, który do grupy dołączył właśnie w 1998 r. po kilku operacjach i cyklach chemioterapii spowodowanych chorobą nowotworową.

Zadzwoniliśmy do Baranowskiego i zapytaliśmy, jakie ma dziś o nim zdanie.

Jak pan go wspomina z tamtych lat?

Przejechałem z nim niewiele wyścigów, bo mieliśmy jednak nieco inne plany startowe. Znam go trochę z zimowego zgrupowania, ale pamiętajmy, że Armstrong nie był wtedy jeszcze zwycięzcą Tour de France. Owszem, miał spore sukcesy, był już przecież mistrzem świata, ale to nie była wielka gwiazda. Nie postrzegaliśmy go wtedy w taki sposób, tylko jako bardzo dobrego kolarza, który zachorował na raka i z nim wygrał. Sam poznałem go w okresie, kiedy dopiero wsiadał na rower po zwalczonej chorobie. Na wszystkich robiło to duże wrażenie, że dał radę. Był całkiem fajnym gościem. Później, kiedy ja jeździłem już w Hiszpanii, a on zaczął wygrywać Tour, zawsze zamieniliśmy ze sobą kilka słów podczas wyścigów.

Ale później przestał być już fajnym gościem.

Moim zdaniem on wygrywał Tour de France nie tylko dzięki dopingowi, bo doping wcale nie daje tyle, ile ludzie sobie wyobrażają.

Dlaczego tak pan sądzi?

Był wielkim kolarzem, miał do tego sportu ogromny talent, zdrowie, szczęście, no a że wybrał jeszcze dodatkowe wspomaganie… Tak czy inaczej, jak wiemy, nie on jedyny brał. Dla mnie cały czas zasługuje na szacunek za to, że siedem razy wygrał Tour de France. Powtórzę raz jeszcze: to na pewno nie była kwestia wyłącznie dopingu, ale też jego wielkiego zdrowia i poświęcenia na treningach. Armstrong przed wyścigiem zawsze spędzał setki godzin w Alpach, Pirenejach, miał przejechane wszystkie etapy, znał dosłownie każdy kamyczek leżący na trasie.

I to, że później odebrano mu wszystkie tytuły, a on sam publicznie przyznał się do dopingu, nie zmieniło pana nastawienia o niego?

Nie.

Naprawdę nie?

Jest to mimo wszystko wielka postać. Powrót po chorobie, działalność fundacji, pomoc innym ludziom – nie można o tym wszystkim zapominać. To jedna z największych osobowości, jakie poznałem w swoim życiu. Nic się nie zmieniło.

„Zawiść”

Bardzo wymownie pokazuje ją jedna ze scen z filmu „Strategia mistrza” w reżyserii Stephena Frearsa, który był opowieścią o życiu sportowca. Armstrong – wtedy już zawodnik Astany – wznowił karierę, aby w 2009 r. ósmy raz stanąć jako zwycięzca na Polach Elizejskich. Ale tym razem już się nie udało, Wielką Pętlę wygrał Hiszpan Alberto Contador, czyli jego ówczesny kolega z grupy.

We wspomnianej scenie Armstrong siedzi w swojej przyczepie obok wieloletniego kompana, dyrektora sportowego Johana Bruyneela. Razem oglądają, jak Contador w rozmowie z dziennikarzami rzuca: „Zostawiłem dla Lance’a trzecie miejsce”. „Trzecie…” – mówi do Bruyneela Amerykanin, który z zawiści prawie płacze. Chwilę później wybucha paranoicznym śmiechem.

Według niektórych plotek – które dziś nie sposób oczywiście zweryfikować – Armstrong podczas tamtego wyścigu miał rzekomo zastraszać Contadora, bo nie mógł przeboleć, że jest od niego mocniejszy.

Co ciekawe, w przywołanym filmie pokazano, jakoby Armstrong wspomagał się transfuzjami krwi także wtedy, po powrocie do peletonu. Trudno oczywiście wierzyć w każde słowo skompromitowanej gwiazdy, ale podczas wywiadu dla Opry Winfrey zarzekał się, że do trzeciego miejsca w Tour de France w 2009 r. dojechał akurat na czysto. Uzasadniał to tym, że w peletonie obowiązywały już wtedy tzw. paszporty biologiczne.

„Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu”

EPO, testosteron, hormon wzrostu, kortyzon, transfuzje krwi – tak wyglądało dopingowe menu Lance’a Armstronga podczas wszystkich siedmiu wygranych edycji Tour de France w latach 1999-2005. „Recepty” wypisywał mu oczywiście dr Michel Ferrari, wieloletni opiekun medyczny kolarza (sam został skazany w 2004 r., pogrążyły go zeznania Filippo Simeoniego). Kilka lat później, w liczącym blisko dwieście stron raporcie Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA) będzie można przeczytać m.in. o nocnym przetaczaniu krwi w pokojach hotelowych oraz że podczas niektórych wyścigów doping przemycała Armstrongowi nawet ówczesna żona Kristin.

Amerykanin przez lata był oczywiście poddawany setkom kontroli, ale były one kabaretem. Armstrong był bowiem – dzięki swoim kretom oraz oczywiście pieniądzom – uprzedzany o planowanych wizytach. Dzięki temu miał czas na „przepłukanie” organizmu, aby stężenie badanych substancji nie przekraczało dopuszczalnych norm. Zdarzały się ponoć nawet krytyczne sytuacje, kiedy transfuzje krwi przeprowadzane były jeszcze dosłownie tuż przed wkroczeniem lekarzy do pokoju.

A picture posted by Lance Armstrong on his Twitter account on November 10, 2012 shows him laying on a couch with his seven Tour de France yellow jerseys in the background. The picture was sent to Armstrong's 3.8 million Twitter followers under a message reading "Back in Austin and just layin' around." REUTERS/Lance Armstrong/Twitter/Handout (UNITED STATES - Tags: SPORT CYCLING TPX IMAGES OF THE DAY) NO SALES. NO ARCHIVES. FOR EDITORIAL USE ONLY. NOT FOR SALE FOR MARKETING OR ADVERTISING CAMPAIGNS. THIS IMAGE HAS BEEN SUPPLIED BY A THIRD PARTY. IT IS DISTRIBUTED, EXACTLY AS RECEIVED BY REUTERS, AS A SERVICE TO CLIENTS

Pierwsza bomba została zdetonowana w sierpniu 2005 r., kilka tygodni po siódmym triumfie Armstronga w Tour de France. Wtedy to francuskich „L’Equipe” zamieścił na pierwszej stronie nagłówek „Kłamstwo Armstronga”. Artykuł był efektem dziennikarskiego dochodzenia w sprawie sześciu, jak się później okazało pozytywnych próbek na obecność EPO w organizmie Teksańczyka z wyścigu w 1999 r. I chociaż „Boss” ostatecznie jakoś wyślizgał się z tych oskarżeń (zarzuty odrzuciła Międzynarodowa Unia Kolarska – UCI, bo obecność EPO można udowodnić dopiero od 2001 r.), to był to momenty kulminacyjny. Jednak brał.

– W pewnym momencie ta lampka u mnie też się zapaliła. Szczególnie po jego powrocie do peletonu. Ta dominacja, totalna, przez wiele lat… To było dziwne, bo nie ma nadludzi. Dlatego podoba mi się to, jak teraz kolarstwo się wyrównało. I chyba jest to dowód na to, że jest czystsze. Nie powiem, że czyste – bo jak już kiedyś wspomniałem, sam za żadnego zawodowego sportowca ręki sobie obciąć nie dam – ale na pewno siły się wyrównały – mówi Weszło Adam Probosz, komentator kolarstwa w Eurosporcie.

„Gniew”

Pieprzony, mały troll” – tak nazwał kiedyś Davida Walsha, dziennikarza „Sunday Times”, który ostatecznie go pogrążył. On jako jeden z nielicznych czuł wokół Armstronga smród w 1999 r., czyli już po pierwszym zwycięstwie w Tour de France. Walsh wkrótce stał się jego wrogiem numer jeden. Sam kolarz walczył z nim na różne sposoby. Straszył paragrafami, próbował zdyskredytować go w oczach innych dziennikarzy, szczuł na konferencjach robiąc z niego wariata.

Dziś nie każdy już pamięta, ale Irlandczyk w przeszłości był wprost oczarowany Armstrongiem, uważał go za wielką osobowość i dobry materiał na mistrza. Poznali się w 1993 r., kiedy przez blisko trzy godziny rozmawiali w hotelu pod Grenoble. Dziennikarz zbierał wówczas materiał do książki o Tour de France. Wymyślił sobie, że pokaże wyścig m.in. z perspektywy młodego kolarza. 22-letni Armstrong nadawał się idealnie. No i był wygadany. To była jednak zwykła rozmowa o sporcie, rodzinie, życiu, książkach. Żaden z nich nie miał wtedy prawa podejrzewać, że za kilka lat jeden będzie polował na drugiego. – Kiedyś uważano, że mężczyzna myśli o seksie co siedem sekund, ale według nowszych badań zdarza się to dwadzieścia razy na dzień. Moje myśli krążyły wokół Armstronga z częstotliwością mieszczącą się gdzieś pomiędzy – przyznał potem Walsh, który w 2004 r. razem z Pierrem Ballester wydał oskarżającą kolarza głośną książkę „Tajemnice L.A. Co ukrywa Lance Armstrong”.

Upadły gwiazdor dopiero w 2013 r. – czyli już po dożywotnim zdyskwalifikowaniu go przez UCI – publicznie przeprosił Walsha.

Nastawienie Armstronga do swoich wrogów dosadnie opisała też Juliet Macur w swojej książce „Wyścig kłamstw”. Największy kubeł pomyj wylał oczywiście na swoich dawnych kompanów z US Postal – Floyda Landisa i Tylera Hamiltona – którzy, chociaż sami nie byli święci, zeznawali przeciwko niemu.

W czasie czterech godzin rozmowy, którą przeprowadziłam z Lance’em Armstrongiem w ostatnim dniu jego pobytu w posiadłości w Austin, zdołał sprawić, że przekleństwa przestały robić na mnie wrażenie. Oto upakowana w jednym zdaniu, skrócona kompilacja tego, co miał do powiedzenia na temat swoich starych znajomych, członków rodziny, kolegów z drużyny, dziennikarzy i przedstawicieli organizacji kolarskich. Wśród tchórzliwych ciot znalazły się chwalipięty, kutasy, głupki, kurewskie kapusie, gówniane, słabe, chroniące swoje tyłki skurwysyny, zwariowani, szajbnięci, chorzy umysłowo, zbzikowani, toksyczni psychole, a tak w ogóle to nazwanie Betsy (żona jego byłego kolegi z teamu Frankiego Andreu, która też go oskarżała – red.) dziwką było skrótem myślowym, który miał dać do zrozumienia, że lubi seks, i nie, nie spał z żoną swojego kolegi idioty, chociaż przeszło mu to przez myśl. Dopiero po przejrzeniu notatek zdałam sobie sprawę, jak często Armstrong odczłowieczał bliskich sobie ludzi. Stali się manifestacjami złości Lance’a”. 

„Lenistwo”

Chociaż bardziej pasowałby tu grzech zaniechania.

Amerykańska Agencja Antydopingowa oficjalnie oskarżyła go o stosowanie dopingu w latach 1996-2011 w czerwcu 2012 r. (rok po zakończeniu kariery). Oskarżono go również o zmuszanie do tego innych zawodników i stworzenie całego toksycznego programu. Armstrong nieoczekiwanie poinformował wtedy jednak, że nie zamierza… w ogóle walczyć w sądzie, bo dla niego tematu po prostu nie ma – oskarżenia są bezpodstawne. Chociaż sytuacja stawała się dla niego już coraz bardziej krytyczna – wydawało się, że nie pozostało mu już nic innego, niż przyznać się – on dalej szedł jednak w zaparte. Wciąż przekonywał o swojej niewinności i istnieniu wymierzonego w niego spisku.

W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki moment, kiedy musi powiedzieć: wystarczy. Dla mnie ten czas właśnie nadszedł (…) Idę dalej. Mam zamiar poświęcić się wychowaniu piątki moich dzieci, walce z rakiem i staraniu się być najmłodszym 40-latkiem na planecie” – napisał w swoim oświadczeniu Armstrong.

Ale najwyraźniej przeczuwał, że idzie na dno, bo kilka miesięcy później postanowił zrezygnować z funkcji prezesa fundacji, która – to trzeba podkreślić – na walkę z rakiem zebrała w sumie ok. 500 mln dolarów. Były gwiazdor być może wolał odciąć się od swojej inicjatywy, żeby nie legła w gruzach przynajmniej jedna rzecz, która udała mu się od początku do końca.

Po tym, jak nie udało mu się zablokować oskarżeń dopingowych, później już tylko biernie wyczekiwał na wyrok, który musiał nadejść. UCI ogłosiła w końcu, że nakłada na niego dożywotnią dyskwalifikację, odbierając jednocześnie wszystkie tytuły, które zdobył od 1998 r.

Armstrong w sportowych kronikach widnieje więc dziś jedynie jako mistrz świata z 1993 r. Chociaż on sam ma na ten temat zupełnie inne zdanie.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Komentarze

26 komentarzy

Loading...