Skrucha, żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Trzy elementy niezbędne do wyjścia na prostą, trzy, które Dawid Janczyk opanował do perfekcji. Trzy, które nigdy nie wystarczały, bo brakowało mu uporu i konsekwencji, by zmienić się na dobre i do świata żywych wrócić na stałe. Janczyk uparł się jednak, że choć po raz kolejny nabrał kilogramów i na dziś sylwetką bliżej mu do Kubusia Puchatka niż Cristiano Ronaldo, przypuści kolejną – może już ostatnią – próbę pozostania piłkarzem. Tym razem sprawdzić, czy były napastnik CSKA Moskwa ma jeszcze w sobie dość siły, by walczyć, a jednocześnie czy resztki jego talentu nie zostały definitywnie pogrzebane, postanowił zapraszając go na testy Radomiak.
Nie on pierwszy, choć powiedzmy sobie szczerze – każdy kolejny klub, który postanawia dać Dawidkowi szansę, w naszych oczach uchodzi za instytucję zatrudniającą ludzi coraz bardziej kierujących się przy podejmowaniu decyzji wiarą w cud. Przyjrzyjmy się bowiem jego kolejnym próbom powrotu do świata żywych: najpierw były rezerwy Legii u Jacka Magiery, gdzie kompletnie dał dupy, bo zwiał z terapii, na którą wysłał go klub. Później Piast, gdzie nawet został bohaterem jednego pucharowego meczu (dwa gole i asysta z Bełchatowem), ale gdzie równocześnie nie miał w sobie tyle samozaparcia, by walczyć o pierwszy skład i koniec końców poprosił o rozwiązanie umowy. Nie wytrwał też w Sandecji, gdzie mimo dojścia do jako takiej formy fizycznej, znów spektakularnie się wyłożył, na półtora tygodnia znikając bez słowa i ostatecznie wyczerpując cierpliwość wszystkich, nawet najbardziej życzliwych mu ludzi.
Tak naprawdę dziś, gdy Janczyk – swego czasu wielki talent, za który grubo płaciła CSKA – przebywa na testach w Radomiaku, łatwiej uwierzyć w to, że jutro w Pułtusku dojdzie do starcia yeti z godzillą niż że tym razem zbierze się w sobie i upora z problemami, których ma więcej niż Jay-Z w jednej ze swoich piosenek. Konkretnie tej:
Alkohol, nadwaga, niska chęć do pracy, zbyt wysoka samoocena (pamiętacie „klasyfikowano mnie w czwórce najlepszych napastników w Europie”?) – to tylko cztery z nich, które już pojedynczo stanowią dla zawodowego piłkarza problem. I które w przypadku Janczyka za każdym razem wracają jak wprawnie wypuszczone z ręki jo-jo.
Oczywiście chcielibyśmy wierzyć w to, że w Janczyku tkwią jeszcze ukryte gdzieś głęboko pokłady samozaparcia. Już absolutnie nie dlatego, że liczymy, że zrobi wielką furorę w futbolu, że jeszcze raz czy dwa przyklaśniemy po strzelonej przez niego bramce na boiskach Ekstraklasy czy nawet 1. ligi. Ale tak po prostu, po ludzku. Że upora się ze swoimi demonami i nie przegra sobie nie tylko piłkarskiej kariery (co już zrobił), ale i całego życia. Znów dając się pokonać uśpionym cały czas gdzieś z tyłu głowy potworkom, które – co udowadniały poprzednie próby powrotu – do przebudzenia potrzebują naprawdę niewielkiego impulsu. Jednej iskierki niechęci, jednego płomyka rezygnacji, by wykorzystać ten słaby punkt i znów wkręcić się w psychikę Janczyka, nakazując mu olać trud poprzednich tygodni czy miesięcy i znów popaść w niebyt. Jak w Legii. Jak w Piaście. Jak w Sandecji.
Kluczowe pytanie brzmi jednak: czy on sam jeszcze w to wierzy? I jesteśmy wręcz przekonani, że za odpowiedzią na to pytanie idzie kolejna, jeszcze ważniejsza: czy Dawid Janczyk zdoła jeszcze pozbierać swoje życie do kupy?
fot. 400mm.pl